Przemknął
między pniami dwóch masywnych drzew, zahaczając porożem o jeden
z nisko wyrastających konarów. Skrzywił się, słysząc trzask
i szarpnął głową, w mgnieniu oka się uwalniając. Ramieniem odepchnął
przegradzające mu drogę gałęzie i głośno dysząc, wypadł na polanę.
Pociągnął nosem i rozejrzał się po okolicy.
Zapach
przybierał na wyrazistości. Człowiek musiał być blisko. Tak, tego Dregellan był
pewien, podobnie zresztą jak i tego, że lada chwila go dopadnie. Nie
wiedział tylko, co stanie się potem.
Czas
gonił. Miał coś do zrobienia i musiał się śpieszyć.
Odchrząknął,
splunął przez ramię i jął nasłuchiwać. Był w stanie wyłowić
i bezbłędnie rozpoznać każdy obcy dźwięk, a na wypowiadane ludzkim
głosem słowa wyczulony był bardziej niż na cokolwiek innego. W końcu to właśnie
ludzie najczęściej zakłócali panujący w kniei spokój.
A on
nie zamierzał im na to pozwalać.
Szelest,
trzask łamanej gałązki. Gdzieś po lewej.
Zwrócił
głowę w tym kierunku, bezskutecznie próbując przebić wzrokiem otaczającą
go gęstwinę.
Jednostajny,
z każdą chwilę mniej wyraźny odgłos kroków. Człowiek poruszał się cicho,
ostrożnie, zapewne zdołałby ujść uwadze innych mieszkańców puszczy.
Dregellan
uśmiechnął się ponuro. Przesunął dłonią wzdłuż sięgającej pasa brody. Intruz
z pewnością nie spodziewał się, z kim przyjdzie mu mieć do czynienia,
a podążający jego śladem niemal czuł już tę satysfakcję, jaką miał mu
niebawem przynieść widok przerażenia w oczach ofiary.
Zacisnął
palce na trzymanej w dłoni długiej witce i ruszył w kierunku,
z którego dochodził odgłos kroków. W chwilę później mknął między drzewami
z szybkością, o jaką trudno byłoby go podejrzewać, oceniając tylko po
posturze i okazałym brzuchu.
Wtem
usłyszał.
I
zatrzymał się gwałtownie, ryjąc racicami w ziemi.
Wołanie?
Śpiew?
Szedł
powoli, choć zdecydowanie, prosto do źródła dźwięków. Z każdą chwilą coraz
wyraźniej dobiegał go głos człowieka:
–
Wybaczenia twego upraszam, władco kniei, o łaskę twą błagam, królu
puszczy…
Dregellan
skrył się za pniem wiekowego dębu.
Słuchał.
– Oto
jest serce zwierzyny, która padła od mej strzały – mówił dalej człowiek. –
Przyjmij ten dar i spójrz łaskawym okiem na tych, którzy oddają ci pokłon.
Mężczyzna
wyglądał na młodego, ciemne włosy okalały jego gładko ogoloną twarz. Siedział
przy pokrytym świeżą krwią ołtarzyku u stóp smukłego drzewa, pokornie
opuściwszy głowę.
Przed
nim, na czerwonym od posoki kamieniu spoczywało serce leżącej kilka kroków
dalej łani.
Dregellan
zmarszczył brwi. A więc to tak, pomyślał, kręcąc głową z niezadowoleniem.
Jeden z wtajemniczonych. Jeden z tych, którym Grippiud obiecał
bezpieczeństwo, o ile tylko przestrzegać będą zasad.
Ech,
czemuż na to przystał?
Pewnie
dlatego, rozważał w duchu, że więcej z tego płynęło korzyści, niźli
niewygód. Cóż bowiem znaczyło życie zwierząt, które padały od strzał
okolicznych myśliwych, gdy w zamian mógł mieć swe wierne sługi także
i pośród ludzi? A ci darzyli druidów szacunkiem, zanosili do nich swe
prośby, wierzyli w moc, która za nimi stała…
Jego
moc.
Myśliwy
dopełnił rytuału, zrobił, co do niego należało. Niezależnie od tego, na co
Dregellan miał w tej chwili ochotę, wypadało pozwolić mu odejść.
Wtem,
kątem oka, złowił ruch w zaroślach, nie dalej jak kilka kroków za plecami
człowieka. Wytężył wzrok.
Jakaś
postać mignęła mu między drzewami. Czyżby nie tylko on wpadł na trop myśliwego?
Należało to sprawdzić jak najszybciej. Ruszył więc w tym kierunku,
obchodząc od prawej miejsce, w którym pozostawał wciąż jeszcze skupiony na
modłach człowiek. Idąc zaś, nasłuchiwał nie tylko dźwięków, ale i… myśli.
I
wnet trafił na to, czego szukał.
Zamiary
jakie żywiła wobec swej niedoszłej ofiary przemykająca pośród drzew mieszkanka
lasu nie były jeszcze sprecyzowane. Najwyraźniej nie zdążyła podjąć decyzji,
ale w tej chwili nie miało to już znaczenia.
–
Irasse!
Myśl
sięgnęła celu. Wezwana zamarła w bezruchu, rozglądając się
w poszukiwaniu wołającego.
–
Złożył ofiarę – rzekł Dregellan, nie używając słów – nie wolno ci go tknąć.
–
Ale… ja…
–
Pójdziesz ze mną.
Po
chwili dołączyła do niego. Otaksował ją wzrokiem, zastanawiając się przez
krótką chwilę, jak też mogłoby się skończyć jej spotkanie z człowiekiem,
gdyby nie zdecydował się interweniować. Irasse, ze swymi sarnimi oczętami,
splątanymi puklami kruczoczarnych włosów i kształtnymi piersiami,
z pewnością mogłaby zrobić z myśliwym co tylko by się jej zamarzyło.
Dregellan nie sądził by rogi, zakończone kopytami, pokryte sierścią aż do
połowy ud nogi, ani nawet ogon, którym w tej właśnie chwili nerwowo
zamiatała, miały stanowić ku temu jakąkolwiek przeszkodę.
Nie
była w stanie zapanować nad swymi myślami na tyle, by ukryć przed nim, to,
czego i tak się domyślał. Jeszcze przed chwilą była gotowa go zdradzić.
Teraz czuła już tylko strach.
Widząc,
że łowca zabrał się właśnie za oprawianie zdobyczy, Dregellan dał Irasse do
zrozumienia, by podążała za nim. Następnie odwrócił się i pognał przed
siebie.
Zatrzymał
się nad płynącym przez las strumieniem. Nabrał wody w dłonie i pił,
pozwalając przeźroczystej cieczy przepływać między palcami i ściekać po
brodzie. Potem parsknął głośno, potrząsnął głową, w końcu zatrzymał wzrok
na twarzy swej towarzyszki. Wyglądała na wystraszoną i wcale jej się nie
dziwił.
–
Naszła cię chętka na człowieka, co? – wycedził przez zęby, marszcząc groźnie
brwi. – Z początku myślałem, że spróbujesz go zabić, dlatego cię powstrzymałem,
gdybym szybciej się domyślił, na co się zdecydujesz…
–
Wybacz mi, Dregellanie, nie chciałam cię znieważyć…
Zmrużył
oczy, jednocześnie unosząc dzierżącą długą witkę dłoń. Irasse opadła na kolana,
pochyliła głowę.
–
Łaski! – zakrzyknęła z rozpaczą w głosie.
Stał
nad nią w milczeniu, bacznie śledząc każdy jej ruch.
W
końcu nie wytrzymał. Wybuchnął śmiechem, jednocześnie gładząc się dłonią po
łysinie. Uniosła ku niemu oczy, nie kryjąc zaskoczenia.
Przestał
się śmiać, charknął, splunął, znów na nią spojrzał.
–
Masz szczęście – powiedział – żeś mi się już znudzić zdążyła. Nic dziwnego, że
cię ku innym ciągnie, skorom cię tak zaniedbał. Idź, Irasse, czyń, co ci się
podoba.
– Jak
to? Czy ja…
– Nie
należysz już do mnie – odparł, patrząc jej prosto w oczy. – Możesz odejść,
jesteś wolna.
Wyraz
twarzy Irasse zdradzał zakłopotanie. Wyglądało na to, że nie do końca spodobało
się jej to, co usłyszała. Zabrakło jej jednak odwagi, by swoje wątpliwości
ubrać w słowa, on zaś, choć wyczuł je natychmiast, nie widział potrzeby
się do nich odnosić. Miał ważniejsze sprawy na głowie. Nadszedł czas, by zająć
się jedną z nich.
Zawrócił,
wolnym krokiem ruszył na południe, w stronę brzegu jeziora.
Nie
oglądał się za siebie.
*
Sclavyn
minął ostatnie drzewa i zatrzymał się na skraju lasu. Pokaźnych rozmiarów
pszczoła zabrzęczała mu nad samym uchem i poleciała przed siebie, gdzieś
ponad pastwiskiem. Młody myśliwy śledził ją wzrokiem, póki nie dołączyła do
innych, kręcących się wokół licznych w tym miejscu polnych kwiatów,
uśmiechnął się sam do siebie, odetchnął głęboko i przerzuciwszy swą
zdobycz przez ramię, pomaszerował raźnym krokiem ku najbliższym zabudowaniom.
Na
całą wioskę składało się zaledwie pięć chat i jedna, wspólna obora,
wszystko pobudowane na zboczu wzgórza, pod samym lasem. Niknąca pośród wysokiej
trawy dróżka wiodła w dół, przez zieloną łąkę, skręcając ku zachodowi. I
był to jedyny kierunek, z jakiego mieszkańcy Nivall, bo takie miano osada
nosiła, spodziewać się mogli jakichkolwiek gości. Ci zaś nie mieli wielu
powodów by tę zapadłą dziurę odwiedzać. Nie biegł tędy bowiem żaden szlak,
którym można by dotrzeć w jakieś ciekawsze miejsce, nie było gospody,
w której można by się zatrzymać, a przebycie jedynej wiodącej tu
drogi wozem stanowiło nie lada wyczyn.
Pieniędzy
na dobrą sprawę nikt tu nie potrzebował. Wszystko to, czego mieszkańcom wioski
mogło zabraknąć, pozyskiwali w drodze wymiany za towary, z których
Nivall słynęło w okolicy: miód i wosk. Byli bowiem Nivallczycy
bartnikami z dziada, pradziada, a okalające wieś zagajniki roiły się
od brzęczących, pracowitych owadów, które stały się nieodłączną
i najważniejszą częścią życia zamieszkujących to miejsce ludzi.
Owoce
swej pracy dostarczali oni do Sivre, wioski położonej nieco na południe, do której
to bez trudu dało się dotrzeć wozem od strony traktu biegnącego północnym
brzegiem Wielkiego Jeziora. Tam właśnie wymieniali je na to, czego im było
trzeba, i stamtąd nivallski miód i wosk wyruszały w dalszą drogę
kupieckimi wozami przemierzającymi szlak łączący graniczny gród Karnhen
z portem w Soggheim i stolicą.
Pozostającej
na zupełnym uboczu wioski nikt więc właściwie nie odwiedzał, a wszelkie
kontakty jej mieszkańców ze światem zewnętrznym zachodziły tylko
i wyłącznie wtedy, gdy sami ku nim dążyli. I właśnie tego dnia, zamiar
taki zrodził się w głowie wracającego z udanych łowów Sclavyna.
Zatrzymał
się u progu chaty pochylonej niczym przygnieciony ciężarem lat wiekowy
starzec. Pchnął uchylone drzwi i wkroczył do izby.
–
Wróciłem, matulu! – zawołał od wejścia. – Szczęście mi dopisało. Popatrz tylko!
Matka,
siedząca do tej pory z twarzą zwróconą ku otwartemu oknu, obejrzała się,
a uśmiech rozjaśnił jej twarz, jak zawsze, gdy jedyny syn wracał do domu.
I choć nigdy na długo jej nie opuszczał, witała go z radością, która
mogłaby kazać komu sądzić, że wiele dni minęło odkąd się ostatnio
widzieli.
–
Zrobiłeś, co trzeba syneczku? – spytała, uważnie mu się przyglądając. – Ofiarę
złożyłeś? Prosiłeś wybaczenia?
–
Tako rzekłem i uczyniłem, jak druidzi przykazali – potwierdził Sclavyn. –
Słowo w słowo. Choć wcale nie wiem, czy to nie bujda, to całe gadanie…
Matka
zadrżała, położyła mu dłonie na ramionach, spojrzała głęboko w oczy.
– Nie
wolno ci tak myśleć!
Z jej
oblicza biło przekonanie o słuszności wypowiadanych słów. Nie potrafił się
jej sprzeciwić, nawet jeśli jego własny rozum dyktował mu co innego. Ojca
rozszarpały wilki, to nie mogło mieć nic wspólnego z…
Inna
myśl, która chodziła mu po głowie od świtu, doszła teraz do głosu i w jednej
chwili zapomniał o całej reszcie.
–
Zwołaj ludzi, matulu, podzielcie się mięsem, starczy dla wszystkich, a ja…
Już
wiedziała, wyczytał to z jej twarzy.
–
Idziesz? – spytała, bezskutecznie próbując skrywać ogarniający ją smutek.
– Idę
– potwierdził Sclavyn. – Wrócę przed zmrokiem, obiecuję.
Kiwnęła
głową, jakby godząc się z losem. Chłopak odwrócił się w stronę drzwi.
–
Zaczekaj – powiedziała nagle, a gdy na nią spojrzał, nachylała się nad
otwartą skrzynią. – Mam tu coś… Może ci się przyda… O, jest.
Uniosła
dłoń, na której wisiał sznur bursztynów. Chłopak dobrze wiedział, co ma przed
oczyma.
–
Twój prezent – powiedział. – Od ojca. Co mam z tym zrobić?
–
Zrobisz, co zechcesz. – Uśmiechnęła się znacząco. – Jeśli jest ktoś, komu
chciałbyś to podarować…
– Ale
to…
– Ja
już tego nie włożę – odparła stanowczo. – Czas nadać mu nowe znaczenie.
–
Dobrze, matulu. Dziękuję.
Wziął
naszyjnik, zwinął go w dłoni i wrzucił do przewieszonej przez ramię
torby.
–
Będę na ciebie czekała.
Skinął
jej lekko, uśmiechnął się serdecznie.
I
wyszedł.
*
Zatrzymał
się o rzut kamieniem od brzegu. Oparł plecy o pień drzewa
i wsunął do ust kawałek kory zdartej z mijanej kilka chwil wcześniej
lipy. Zęby zgrzytnęły na chropowatej powierzchni, Dregellan skrzywił się,
splunął obficie i zwrócił wzrok ku wodom jeziora.
Nic.
Ani śladu po spodziewanym gościu.
Spojrzał
na słońce, by ocenić porę dnia.
Cóż,
widać, wbrew swym obawom, przybył zbyt wcześnie i teraz to jemu przyszło
czekać. Choć lubił myśleć, że cierpliwość jest jego mocną stroną, to
w pewnych sytuacjach ogarniały go co do tego wątpliwości i wyglądało
na to, że jest to właśnie jeden z tych momentów. Najchętniej zawróciłby,
by przez kolejne godziny przemierzać leśne ostępy, a w końcu przyjść
tu ponownie, gdy miałby już pewność, że to jego niecierpliwie wyczekują.
Kora
trzasnęła między zębami.
Gdzieś
w oddali, spośród fal, wyłoniła się wpierw głowa, która zbliżała się
z wolna do brzegu, wkrótce potem, gdy była już blisko, pokazały się
ramiona i cała reszta smukłej postaci. Jej długie, mokre włosy sięgały
połowy ud; szła wolno, ostrożnie, uważnie się rozglądając.
Dregellan
uśmiechnął się pod nosem. Niczego sobie rusałka, pomyślał, ciekawe, ile
z niej będzie pożytku?
Zatrzymała
się o kilka kroków od brzegu, stojąc w sięgającej kostek wodzie.
Widok ten był na tyle interesujący, że obserwujący ją z zarośli
mieszkaniec lasu pozwolił jej poczekać dłużej, byle tylko zdążyć się nim
w spokoju nacieszyć.
W
końcu, gdy już rusałka zniechęcona widać tym, że nikt jej na brzegu nie
powitał, jęła się cofać w głąb jeziora, Dregellan opuścił swą kryjówkę.
Postąpił naprzód i wydał z siebie donośny ryk, który natychmiast
przykuł jej uwagę. Na widok zmierzającego ku niej masywnego brodacza
o zwieńczonej okazałym porożem łysej głowie, westchnęła głośno,
zasłaniając usta dłońmi. Przez chwilę wyglądała, jakby miała rzucić się do
ucieczki, skryć pośród fal i więcej się nie pojawić. I takie pomysły
chodziły jej po głowie, co zresztą nie uszło uwadze Dregellana. Nim jednak
zdążyła zamiar ów wprowadzić w życie, władca lasu posłał jej uspokajającą
myśl, będącą jednocześnie wezwaniem do zatrzymania się. Owemu wezwaniu,
mieszkanka jeziora nie ośmieliła się sprzeciwić.
Doszedł
do miejsca, w którym wody jeziora obmywały nabrzeżny piasek. Nie odrywając
badawczego spojrzenia od drobnej postaci rusałki, Dregellan przemówił:
– A
więc to ciebie przysyła nowy władca jeziora? Jak cię zwą?
Pochyliła
głowę.
–
Pośród mych sióstr znają mnie jako Tilraene – powiedziała – lecz to, jak mnie
zechcesz nazywać, władco kniei, tylko od ciebie zależy. Jestem bowiem nie tylko
posłanniczką wodnika ale i… jego darem, dla ciebie.
Dregellan
parsknął głośno, pokręcił głową, nie dowierzając słowom, a jednocześnie
stwierdził, że głos miała miły dla ucha.
–
Wszystko po imieniu nazywam, a więc i z tobą nie będzie inaczej.
Mówisz, żeś Tilraene? Niech ci będzie. Mówisz żeś darem dla mnie? To się nawet
i dobrze składa, bom się miał właśnie zacząć rozglądać za… hmm… Może to
sobie zostawimy na później, teraz mów, co chciał mi przekazać Navaerreid.
Rusałka
skłoniła się jeszcze niżej.
–
Jego słowa wyryte są w mej duszy, ta zaś stoi przed tobą otworem, władco
kniei.
– Czy
ja się niejasno wyrażam? – odrzekł, wyraźnie już zirytowany, Dregellan. –
Gdybym chciał czytać w twej duszy po prostu bym to zrobił, ale tak się
składa, że w tej chwili wolę posłuchać. Zrób mi więc tę przyjemność
i gadaj!
Ostatnie
słowa, wypowiedziane już podniesionym głosem, sprawiły, że rusałka skuliła się,
jakby w oczekiwaniu na cios. W tej chwili władca lasu zdał sobie sprawę
z tego, że jej niespokojny wzrok wciąż kierował się ku trzymanej przezeń
długiej witce. Musiała wiedzieć. O tak, z pewnością znała jej właściwości.
I
bała się.
– No,
już, nie lękaj się, wodniczko – rzekł Dregellan. – Przecie nie zrobię ci
krzywdy, bo, jak mniemam, drugiej mi już nie przyślą, prawda? Po prostu mów, co
wiesz.
Tym
razem przemawiał już do niej spokojnie, a jego ton widać odpowiednio na
rusałkę podziałał. Spojrzała nań już bez strachu i po chwili zaczęła
mówić:
–
Navaerreid zobowiązał się dochować wszelkich obietnic, które złożył jego
ojciec. Chce, by ustanowione przezeń granice utrzymać, a tym samym uniknąć
wszelkich sporów i niesnasek. Uznaje ciebie, wielki Dregellanie, za władcę
lasów i łąk, sobie zaś pragnie zostawić jedynie jezioro, wraz
z położonymi nań wyspami. Na dowód swej dobrej woli i w imię
przyjaźni jaka cię łączyła z jego ojcem, posyła ci…
–
Ciebie – dokończył Dregellan. – Przyznam, że zdołał mnie tym zaskoczyć.
Zastanawiam się nawet, czy takowy dar przyjąć mi wypada, bo nie wiem, czy
zdołam się wodnikowi odwdzięczyć.
– Nie
oczekuje tego – odparła rusałka. – Starczy, jeśli przystaniesz na jego
propozycję.
– To
się chyba da zrobić – rzekł władca lasu, lustrując swój podarek od stóp do
głów. Zadowolony z wyników obserwacji pokiwał głową z uznaniem. –
Pierwszej lepszej mi wodnik nie posłał, nieprawdaż?
Tilraene
zarumieniła się i spuściła wzrok.
–
Jest tylko jeden problem – rzekł Dregellan. – Skoro jezioro, jak to było od
dawien dawna postanowione, pozostaje w ręku wodnika, tedy ja nie mam do
niego wstępu, a więc cóż mi z podarku, który z wody na dłużej
wyjść nie może?
–
Spytałam go o to samo – przyznała Tilraene.
– I
cóż ci rzekł na to?
– Że
znajdziesz sposób.
– I
słusznie – zgodził się władca lasu. – Znajdę.
Po czym
doskoczył do niej, pochwycił, uniósł w górę i trzymając
w potężnych ramionach, ruszył pędem przez las, z każdym krokiem
oddalając się od brzegu. Rusałka krzyknęła ze zgrozą, nigdy bowiem przedtem nie
zdarzyło się tak, by straciła z oczu życiodajne wody jeziora, które było
jej domem.
Dregellan
wyczuł strach Tilraene przeistaczający się w trwogę, a gdy poczuł, że
drży, kurczowo zaciskając dłonie na jego ramionach, zwolnił kroku.
– Nic
ci nie grozi, wodniczko – mruknął jej tuż nad uchem. – Czyż nie powiedziałem,
że cię nie skrzywdzę?
– Bez
wody ja…
–
Ech, cicho już bądź – warknął, tracąc cierpliwość. – Wiem przecież.
Biegł
jeszcze jakiś czas, przedzierając się przez leśną gęstwinę, by w końcu
zatrzymać się nad szemrzącym pośród drzew strumykiem. Postawił rusałkę,
pozwalając jej obmyć się zimną wodą, co też natychmiast uczyniła.
–
Jesteśmy już blisko – powiedział, nie odrywając od niej wzroku. – Gotowa?
Potwierdziła
oszczędnym skinieniem, a wtedy raz jeszcze wziął ją na ręce i poniósł
przez knieję, aż ich oczom ukazał się staw, o brzegach usianych kwieciem,
wokół którego gęsto było od krzewów i młodych drzewek. Na jego
przeciwległym krańcu znajdował się stos gładkich kamieni wyciągniętych zapewne
z dna strumienia. Ten, który stanowił jego zwieńczenie, był płaski,
okrągły i biały.
Choć
wyraz ulgi zagościł na twarzy rusałki, bijący od niej strach zmniejszył się
tylko nieznacznie. Dregellan wcale się temu nie dziwił. Wyrwano ją
z miejsca, które było jej domem od dnia narodzin, a wszystko
wskazywało na to, że życie jakie dotychczas znała dobiegło końca. Nie miała
więcej oglądać swych sióstr, miast tego będąc skazaną na…
Cóż,
pomyślał władca lasu, w gruncie rzeczy trafiła w towarzystwo,
w którym on sam się obracał od niepamiętnych czasów i jakoś nigdy nie
narzekał. Przyzwyczai się. Cóż innego jej pozostało?
– Jak
ci się podoba staw? – zapytał, rozglądając się po okolicy, z niekrytą
dumą. Oto przed oczyma nowej poddanej władcy lasu rozciągało się jego
królestwo, a przynajmniej ta część, która miała stać się jej nowym…
…więzieniem?
Taką
właśnie usłyszał myśl.
Była
na tyle wyrazista, że o pomyłce nie mogło być mowy. Rusałka myślała
o tym miejscu jak o więzieniu, na dożywotni pobyt w którym,
została niewinnie skazana.
Nic
to, rzekł sobie Dregellan, przywyknie.
Zamiast
odnosić się do tego, co usłyszał, postanowił udać, że nic się nie stało.
–
Zaniemówiłaś z wrażenia, co? Dobrze, jak tam sobie chcesz.
Wszedł
po kolana w wodę i postawił rusałkę w stawie. Gdy tylko wypuścił
ją z rąk, cofnęła się, mierząc go nieufnym spojrzeniem.
– No
i cóż tak stoisz? Idź i czuj się jak u siebie. Od teraz
mieszkasz tutaj.
Tilraene
rozejrzała się i wyglądało na to, że strach ją w końcu opuścił.
Zanurzyła w wodzie dłonie, a gdy ujrzała przemykające tuż pod
powierzchnią wody drobne rybki, po raz pierwszy od chwili, gdy zjawiła się na
brzegu, na krótką chwilę uśmiech ozdobił jej oblicze.
–
Czy… – zaczęła nieśmiało. – Zostanę tu… sama?
Dregellan
zmarszczył brwi. No tak, towarzystwo, kto wie, jak jego brak się na niej
odbije? Może osamotniona całkiem mu zdziczeje? No a tego przecież by nie
chciał. W końcu miał wobec niej pewne plany, które to, jak się domyślał, nie
powinny stanowić dla wodniczki wielkiego zaskoczenia. Z Irasse nie miał
w tym względzie wielkiego pożytku, toteż mógł się jej pozbyć bez żalu,
tego zaś, jak to będzie z nową kandydatką przewidzieć nie mógł. Odpowiedzi
przyjść miały z czasem, nim jednak mogło to nastąpić, należało zadbać
o to, by wodniczka czuła się w nowym miejscu i towarzystwie jak
najlepiej.
W
końcu rozwiązania siłowe w tych sprawach przestały go bawić już dawno
temu…
– Tym
się nie martw – rzekł wreszcie, widząc, że jego zmarszczone czoło znów
pogłębiło jej lęk. – Będę cię odwiedzał. Codziennie.
Wydawało
się, że taka odpowiedź powinna załatwić sprawę. Tylko czemu w takim razie
rusałka wyglądała na jeszcze bardziej zdenerwowaną, niż zaledwie chwilę temu?
Ależ oczywiście, pomyślał Dregellan, odpuścił podsłuchiwanie jej myśli,
a pytanie zrozumiał opacznie. Ona chciała zostać sama. Na to właśnie
liczyła. Nie mogła się już doczekać, aż jej nowy pan zostawi ją w spokoju.
Niech
więc tak będzie.
– Idę
– mruknął gniewnie. – A ty siedź tutaj i się przyzwyczajaj. Im szybciej
pogodzisz się ze swoim losem, tym lepiej dla ciebie.
Odwrócił
się i ruszył przed siebie. Nim jednak postawił trzeci krok, zatrzymał się
i obejrzał. Rusałka pływała w stawie, jedynie głowę trzymając ponad
powierzchnią wody. Widząc, że na nią patrzy, posłała mu pytające spojrzenie.
–
Jeszcze coś – rzekł budzącym lęk tonem. – Ten kamień, który tam widzisz… Ani mi
się waż go ruszać. Zrozumiałaś?
Kiwnęła
głową i zniknęła pod wodą.
Nawet
gdyby chciała, myślał Dregellan, nie byłaby w stanie go wynieść. W
przeciwnym wypadku nigdy by jej tu tak nie zostawił, chciał się jednak przekonać,
czy Tilraene uszanuje zakaz. Jeśli go złamie, on natychmiast się dowie,
a wtedy trzeba jej będzie udzielić lekcji.
Być
może bolesnej.
Szedł,
pogrążony w rozmyślaniach, wsłuchany w szum wiatru w koronach
drzew i trzask gałązek pod racicami.
*
Na otaczających
Sivre polach znalazł się w godzinę od opuszczenia rodzinnej wioski. Z
daleka dostrzegł wznoszące się z kominów wstążki dymu, niżej,
w miejscu, z którego brały swój początek, widział stojące
w kręgu chaty.
Sclavyn
poprawił rzemień, na którym wisiał kołczan i przyspieszył kroku. Mając cel
wędrówki na wyciągnięcie ręki, poczuł, że cierpliwość mu się skończyła. Minęły
trzy dni, od kiedy gościł tu po raz ostatni.
Co
najmniej o dwa za dużo.
Szedł
więc żwawym krokiem, niemal po pas w uginającym się od wiatru zbożu, miast
jednak kierować się prosto ku zabudowaniom, obchodził je od lewej, zmierzając
w stronę traktu. W końcu, gdy rozgarnął ostatnie kłosy i znalazł się
na krańcu zagonu, wypatrzył znajomy pieniek, po czym przysiadł na nim, kładąc
łuk na kolanach.
Spojrzał
w słońce, mrużąc oczy. Zniżyło się już nad lasem, lecz do zachodu wciąż
miał jeszcze sporo czasu. Przyłożył dłonie do ust i zapiał na podobieństwo
bażanta. Raz, drugi i trzeci.
Długo
nie czekał.
Chłopak,
może ośmioletni, o włosach koloru słomy przeskoczył przez płot, po czym
chyżo przemknął traktem aż do miejsca, w którym siedział myśliwy.
– Ha!
– krzyknął wesoło – Wiedziałem, że dzisiaj zajdziesz!
–
Ciszej, Bevi – syknął Sclavyn. – Toć jakbym chciał, co by mnie zapowiadać, to
bym na pieńku nie siedział. Vera w domu?
– Nad
strumykiem, do przepierki matula posłali.
– Z
kim poszła?
– A
z dziewuchami – odrzekł Bevi. – A stara Ekke pilnuje, ale ona głucha
i niedowidzi. Nie ma strachu.
–
Dzięki. Idę.
– A
masz co dla mnie? – spytał chłopczyk.
Usta
myśliwego wygięły się w uśmiechu.
– Mam
– odrzekł, po czym sięgnął do przewieszonej przez ramię torby, a gdy
wyciągnął rękę i podsunął Beviemu pod nos otwartą dłoń, leżał na niej
wystrugany z drewna niedźwiadek.
–
Ładniuchny!
–
Bierz i zmykaj – rzekł Sclavyn, nie przestając się uśmiechać.
Chłopak
usłuchał, pobiegł z powrotem. Nie odrywał przy tym oczu od prezentu
i chyba tylko cudem uniknął bolesnego upadku. Myśliwy odprowadził go
spojrzeniem, potem wstał, wyprostował się i przeciął trakt, kierując się
wprost ku rzece, gdzie w bezpośrednim sąsiedztwie brzozowego zagajnika
kobiety z Sivre zwykły się zajmować praniem.
Poszedł
wprost przez pokrzywy, przed którymi osłoniło go odzienie, dłonie zaciśnięte na
majdanie łuku uniósł wyżej, by ich nie sparzyć. Już po chwili dobiegł go śpiew
kilku spośród praczek, które w ten sposób umilały sobie czas
w chwilach odpoczynku. Pozostałe pochylały się nad wodą, zanurzając
w niej zaciśnięte na pranej odzieży dłonie.
Najpierw
ją usłyszał, gdy dośpiewała ostatni wers piosenki, zobaczył w chwilę
później.
Wyszła
na brzeg, niosąc pod pachą naręcze mokrych koszul. Odziana w płócienne
giezło, zakasane powyżej kolan, przywiodła mu na myśl rusałkę, choć wyobraźnia
musiała dopowiedzieć sobie resztę. Patrzył, nie mogąc oderwać wzroku,
a gdy już go mijała, oparł łuk o drzewo, uniósł dłonie i raz
jeszcze wydał z siebie dźwięk, którym uprzednio przywołał chłopaka.
Dziewczyna
zatrzymała się w pół kroku, rozejrzała, jakby z nadzieją w oczach,
dokładnie w chwili, gdy wychynął zza drzewa. Uniosła brwi, zaskoczona jego
widokiem, lecz on dał jej znak, by szła dalej, nie budząc podejrzeń. Jej
towarzyszki, zajęte swoją pracą dotąd nie spostrzegły gościa i Sclavyn
wolał, by tak zostało.
Dołączył
do niej, gdy minęła zagajnik, a pnie drzew i zarośla przesłoniły ich
przed wzrokiem praczek. Przypadł w dwóch susach, skradł całusa, aż lico
jej pokraśniało, a potem, gdy wciąż jeszcze wstydliwie uciekała przed jego
spojrzeniem, powiedział:
–
Jużem strzymać nie zdołał, Vera, musiałem przyjść.
–
Tatko cię zoczy, to się okrutnie zagniewa – stwierdziła, gdy tymczasem uśmiech,
który próbowała skrywać, zawitał na ustach. – Przecie ci mówiłam.
– A
mówiłaś – przytaknął chłopak. – A jam ci mówił, że się nie zlęknę.
– I
co poczniesz?
–
Poczekaj no tylko, jeszcze ci pokażę, że i Nivallczyk sołtysowej córy
godzien być może.
– A
jak to zrobisz, co? – zainteresowała się dziewczyna – Z pustą kiesą? Co takiego
masz, by sobie jego uznanie zapewnić?
– Na
twoim zależy mi bardziej – odparł chłopak, sięgając do skórzanej torby –
popatrz no, com ci przyniósł.
Wymacał
matczyny naszyjnik, zacisnął na nim palce, już miał go wyjąć i pokazać,
gdy naszła go niespodziana wątpliwość. Nie o złotowłosą Verę wszak
chodziło, tylko o obraz matki z bursztynami na szyi, który od dawien
dawna miał w pamięci.
Dziewczyna
posłała mu pytające spojrzenie.
–
Sclavyn? Stało się co?
Potrząsnął
głową, odpędził niepewność.
–
Nic, nic, jeno się twymi oczętami tak zachwyciłem, że…
– Co
tam masz?
– Ot
i podarek godny ciebie.
Pokazał
jej naszyjnik i sycił oczy zaskoczeniem, zachwytem i radością, które
kolejno wyległy na oblicze dziewczyny. Wzięła go do ręki, przyglądała się
uważnie, kręcąc głową z niedowierzaniem.
–
Piękne… Skąd to masz?
–
Należał do mojej matki – przyznał – a teraz daję go tej, do której należy
moje serce.
Vera
spłoniła się i spuściła wzrok. Gdy go na powrót podniosła, Sclavyn ujrzał
w jej oczach smutek.
– Co
się stało?
–
Jakże mnie nosić to cudeńko? Co powiem, jak mnie spytają, kto mi to dał?
Sclavyn
otworzył usta i zamarł tak, z nieszczególnie bystrym wyrazem twarzy,
zastanawiając się jak ów kłopot zażegnać. W końcu, nie mając lepszego pomysłu,
rzekł:
–
Schowaj to, nikomu nie pokazuj. Jeszcze się zdążysz nacieszyć w swoim
czasie. Wierzaj mi, słońce ty moje, ja ci już długo czekać nie pozwolę. Coś
wymyślę, coś takiego, że ojcu twemu łapcie z wrażenia pospadają. To ci
obiecuję.
–
Chciałabym w to wierzyć – trapiła się dalej Vera. – Chciałabym, ale nie
mogę. Przecie ty…
Urwała,
ale on wiedział, co miała na myśli. Tak, sołtys Sivre z pewnością nie
wydałby córki za gołodupca ze wsi bartników.
Tylko
jedno mogłoby go przekonać…
– Tak
– przyznał. – Biedak ze mnie. Ale znajdę sposób, tylko na mnie zaczekaj. Możesz
mi to obiecać?
Dziewczyna
spuściła wzrok, uciekając przed jego spojrzeniem i w tej właśnie
chwili nadzieja go opuściła.
–
Vera?
–
Brasco z Driellen za trzy dni w gościnę do nas przybywa, razem
z ojcem i matką. Już tatko wszystko obgadał, widzieliśmy się tylko
raz, ale…
–
Tylko raz? – zdziwił się Sclavyn – I chcą mu ciebie oddać? A ty się na to
godzisz?
– Ja…
Nie chcę tego, wierz mi, mój miły. Nie chcę, ale…
–
Trzy dni? – spytał, czując, że blednie.
Trzeba
by cudu, pomyślał, by w tak krótkim czasie zdołać cokolwiek zmienić. A
więc to koniec. Wszystko stracone.
– Nie
mogę tego przyjąć – powiedziała, oddając mu naszyjnik. – Nie teraz, kiedy wiem,
że…
–
Zachowaj go – przerwał jej grobowym głosem. – Mnie już nie będzie potrzebny.
– Cóż
powiadasz? – spytała trwożnie. – Bo mi to zabrzmiało jak… jak…
Pożegnanie,
pomyślał.
Wszystko
albo nic.
Nie
zamierzał odpuszczać.
–
Jeśli nie wrócę przed twymi zrękowinami – przerwał, chcąc nabrać powietrza
i sił, by wypowiedzieć to, co mu siedziało w głowie – tedy zapomnij
o mnie i nie martw się o nic.
Patrzyła
na niego. Smutna. Milcząca. Palce zaciskała na bursztynowym naszyjniku.
Sclavyn
odwrócił się i miał już ruszać w swoją stronę.
Wtedy
zobaczył coś, czego się nie spodziewał.
Wóz
toczył się traktem ku wiosce. W niczym nie przypominał topornych chłopskich
zaprzęgów. W ślad za nim podążało konno dwóch zbrojnych. Nie wyglądali jak
żołnierze, raczej najemne zbiry, odziane w niezbyt harmonijną kompozycję
szat i pancerza. Jeden, chudy i wysoki, miał kuszę przewieszoną przez
plecy, drugi zaś nosił obfitą, kruczoczarną brodę.
– Idź
do domu – rzekł Sclavyn. – I trzymaj się od nich z daleka.
Rozdzielili
się i podczas gdy dziewczyna skręciła w prawo, by ominąć wóz
i jego eskortę tak, jak jej kazał, on sam ruszył prostu w ich
kierunku. Stanęli niemal w samym środku wsi. Czarnobrody rozglądał się
bacznie przez jakiś czas, aż w końcu, widocznie czymś zniecierpliwiony,
zawołał:
–
Gdzie w tej zasranej dziurze można odpocząć!? Napić się?! Macie tu
karczmę?!
–
Karczmy ni ma – odpowiedział któryś z obserwujących gości chłopów, widać
z tych odważniejszych. – Spaliła się zeszłej jesieni.
–
Słyszałeś, Renvec? – parsknął pogardliwie chudzielec – Spaliła się i chuj.
Przyjdzie panu Ingaarlenowi spać na sianie w stodole. Albo na wozie.
Brodacz
podjechał do wozu, z którego wygramolił się właśnie liczący sobie przeszło
sześćdziesiąt lat, mężczyzna odziany w szykowny dublet. Na głowie nosił
aksamitny chaperon, przy boku zaś zawieszony u pasa sztylet
w zdobionej pochwie. Rozejrzał się wokół, skrzywił z niesmakiem,
pokręcił głową.
–
Raczcie wybaczyć, panie – rzekł brodacz. – Ale karczma się spaliła.
–
Słyszałem. Wołajcie sołtysa, czy kto tam zarządza tym chlewem.
Renvec
zeskoczył z konia, omiótł wzrokiem zgromadzonych.
– Kto
tu rządzi, hę?!
Sclavyn
stał kilka kroków dalej, oparł łuk na stopie i przyglądał się przybyszom,
kątem oka sprawdzając, czy Vera dotarła już do domu. Gdy zobaczył ją
przekraczającą próg, odetchnął z ulgą.
– Ej,
ty, łucznik – warknął chudzielec. – Nie gap się, bo ci, kurwa, ryj podziurawię!
–
Spokojnie, Unther – odezwał się niespodzianie mężczyzna w chaperonie. –
Podejdź no tu do mnie, młodzieńcze, chciałbym cię o coś zapytać.
Sclavyn
zawahał się.
–
Jest i sołtys! – zawołał Renvec.
–
Niech poczeka – odrzekł na to jego pan, nie odrywając wzroku od myśliwego.
–
Słyszałeś, dziadu!? – krzyknął Unther. – Stój gdzie stoisz!
Ojciec
Very ani myślał się sprzeciwiać. Sclavyn nie martwił się już, czy go zobaczy.
Podszedł i zatrzymał się o kilka kroków od wozu.
Jego
pasażer nie przestawał mu się bacznie przyglądać. Było w tym spojrzeniu
coś dziwnego, niepokojącego, coś co sprawiało, że młody myśliwy najchętniej
oddaliłby się czym prędzej, nie oglądając się za siebie. Prócz tego jednak było
coś jeszcze – coś, co sprawiło, że nie odważył się odwrócić i odejść.
–
Jestem Ingaarlen – powiedział mężczyzna. – Tivar Ingarleen. Przebyłem ładny
kawałek drogi, bo powiedziano mi, że w tej okolicy znajdę to, czego
szukam. Jak cię zwą, chłopcze? Jesteś stąd?
–
Wołają mnie Sclavyn. Pochodzę z tych stron.
– Wyglądasz
mi na człowieka, któremu niestraszne leśne ostępy, mam rację?
– To
prawda.
– A
nie chciałbyś może trochę zarobić?
Sclavyn
drgnął, słysząc te słowa. A więc przeczucie, które kazało mu sprawdzić, kim są
przybysze, okazało się trafne. Czyżby los miał się do niego uśmiechnąć? Przez
chwilę ważył słowa, nie wiedząc, co odrzec.
Ingarleen
dobył zza pazuchy niewielki, wypchany mieszek.
–
Porozmawiamy tam, na boku? – zaproponował.
Chłopak
kiwnął głową.
–
Renvec, zadbaj o to, by konie miały co zjeść – wydał polecenie Ingarleen.
– A my się przejdziemy.
– Mam
ci towarzyszyć, panie? – spytał Unther.
– Nie
– odrzekł chłodnym, stanowczym tonem Tivar.
Następnie
dał znak myśliwemu, by szedł za nim i wolnym krokiem ruszył traktem,
wychodząc spośród zabudowań. Sclavyn towarzyszył mu, zachodząc w głowę, co
też może z tego spotkania wyniknąć. Obawy walczyły w nim
z ciekawością i wszystko wskazywało na to, że ta ostatnia zaczyna
przeważać.
–
Pewnie się zastanawiasz – rzekł Ingarleen, patrząc gdzieś w dal. – Czegóż
takiego mogę szukać w tych stronach, nieprawdaż?
–
Rzeczywiście – przyznał myśliwy. – Nie wiem w jaki sposób mógłbym się wam
okazać pomocny, ale…
–
Chętnie się o tym przekonasz.
Te
słowa zaniepokoiły młodzieńca. Miał wrażenie, że Ingarleen wyjął mu je
z ust nim sam zdążył je wypowiedzieć. Niejasna obawa, która zrodziła się
w głowie Sclavyna już wcześniej, zdawała się przybierać na sile, ale
ciekawość wciąż była silniejsza.
–
Słuchaj więc, chłopcze – rzekł w końcu Tivar. – Otóż zmierzam teraz do
Soggheim, gdzie mam do załatwienia kilka pilnych spraw, a przy okazji
chciałem ubić interes z tamtejszym baronem i w tej właśnie
sprawie zajechałem w te strony. Ludzie mawiali, że w okolicznych
stawach i sadzawkach nietrudno o rusałki. Potwierdzisz to?
– Oj
tak po prawdzie – zaczął Sclavyn, nieco żałując, że nie ma do powiedzenia
niczego innego, ale kłamać nie zamierzał – to zdaje się, że was w błąd
wprowadzono.
–
Jakże to? – Ingarleen uniósł brew.
–
Bywałem nie raz nad leśnymi stawami, alem nigdy żadnej nie spotkał. Nie słyszałem
też, żeby mieszkańcy Nivall czy Sivre mieli kiedykolwiek do czynienia
z wodnym ludem. Jeśli wam trzeba rusałki, powinniście jej poszukać
w Wielkim Jeziorze.
Ingarleen
wysłuchał jego słów z uwagą, lecz Sclavyn odniósł wrażenie, że nie zrobiły
na nim większego wrażenia.
–
Rozumiem – rzekł niewzruszonym głosem. – Ale to niczego nie zmienia, spytam
więc raz jeszcze: chcesz wysłuchać mej propozycji?
Sclavyn
miał przeczucie, że odmowa nie będzie mile widziana.
–
Mówcie, w czym rzecz.
– I
to mi się podoba – odrzekł Ingarleen z uśmiechem.
*
Słońce
z wolna kryło się za lasem, a jego ostatnie promienie, przedzierające
się przez korony otaczających staw drzewek, odbite od powierzchni wody tworzyły
migotliwą mozaikę. Siedząca na płyciźnie Tilraene nie mogła oderwać od niej
oczu.
Wokół
panowała cisza, mącona tylko sporadycznie pojedynczymi okrzykami wodnych
ptaków. Nic, co mogłoby zakłócić myśli, w których od dłuższego już czasu
pogrążona była rusałka. Gdyby ktoś ją teraz obserwował, z pewnością
uznałby, że ciąży jej jakieś poważne zmartwienie. Widać to było już na pierwszy
rzut oka, nie miała bowiem powodu skrywać swych uczuć, w końcu była tu
sama…
Tylko…
Czy
aby na pewno?
Ciemna
sylwetka zamajaczyła między drzewami. Rusałka natychmiast ją wypatrzyła, zerwała
się na nogi, kierując się ku środkowi stawu, tam, gdzie mogła poszukać
schronienia pod powierzchnią wody. Nie spuszczała przy tym wzroku
z miejsca, w którym dostrzegła intruza.
Ten
zaś postanowił się ujawnić, nim jeszcze zdążyła się ukryć.
Czarne,
falujące włosy opadały na ogorzałe ramiona, głowę wieńczyła para prostych
rogów, twarz, której największą ozdobą zdawały się duże, błyszczące oczy,
wykrzywiona była w nieprzyjemnym grymasie. Gdyby nie racice, ogon oraz
pokryte sierścią aż po połowę ud nogi, nieznajoma wyglądałaby jak ludzka
kobieta. Albo rusałka.
Tilraene
patrzyła na nią, starając się przy tym maskować własną niepewność.
Bezskutecznie.
– Cóż
się tak krzywisz? – spytała czarnowłosa. – Brzydzisz się mnie? Co?
Rusałka
pokręciła głową.
– To
nie to – zaprzeczyła – ja po prostu…
– Nie
tłumacz się już, wiem już, co ci dolega. Boisz się – to mówiąc, uśmiechnęła
się, z początku jakby złośliwie, ale nie trwało długo nim jej twarz
nabrała przyjaznego wyrazu. – I trudno ci się dziwić. Na twoim miejscu też bym
się bała.
– Kim
jesteś? – spytała Tilraene, stojąc po pas w wodzie, nie spuszczając
nieznajomej z oczu.
– Mów
mi Irasse. Jestem… byłam tym, czym teraz ty się staniesz. Jego własnością,
zabawką, kochanicą… wszystkim po trochu – nuta goryczy w jej głosie przybierała
na sile z każdym wypowiedzianym słowem, a gdy skończyła mówić, na
krótką chwilę oblicze jej przyjęło wyraz ponury, nieobecny, ale wnet powrócił
na nie uśmiech.
–
Byłaś? – zainteresowała się rusałka – Czy to znaczy, że…
–
Znudził się mną – przerwała jej Irasse – i wierz mi, bo wiem, co mówię,
tak samo będzie z tobą. A skoro przyszło nam dzielić ten sam los, nic
chyba nie stoi na przeszkodzie, byśmy zostały przyjaciółkami, prawda?
Rusałka
spuściła wzrok, nie wiedząc, co jej odrzec.
– Jak
ci na imię? – spytała Irasse.
–
Tilraene.
– Jak
więc myślisz, Tilraene, czego Dregellan od ciebie oczekuje?
– Nie
myślę o tym – odparła rusałka. – Jestem tutaj, gdyż tak zdecydował władca
jeziora i z tego samego powodu będę posłuszna…
– On
liczy na to, że dasz mu syna – stwierdziła z przekonaniem Irasse – syna,
który w przyszłości obejmie we władania nie tylko królestwo którym włada
Dregellan, ale i jezioro.
–
Syna? – zdziwiła się rusałka. – Tylko wodnik jest zdolny do…
–
Spłodzenia syna z rusałką? Władca kniei wierzy, że zdoła uczynić to, czemu
nie podołał żaden człowiek. Spodziewaj się, moja droga, że wkrótce spróbuje. I
lepiej będzie dla ciebie, jeśli spełnisz jego oczekiwania.
–
Dlaczego mi to mówisz?
– Bo
wiem, co cię czeka, gdy zawiedziesz – odparła Irasse. – Wiem, bo sama to
przeżyłam i nikomu tego nie życzę. Mówię ci o tym, by dać ci szansę
na uniknięcie losu jaki stał się moim udziałem.
– To
znaczy?
–
Bycia obarczoną winą za jego niepowodzenie i ukaraną za to.
Wzrok
Irasse padł na biały kamień złożony na krańcu stawu. Wskazała go rusałce ruchem
głowy.
–
Wiesz, co to jest?
–
Wiem tylko, że nie wolno mi go dotykać.
– Nie
powiedział ci więcej? – spytała Irasse.
–
Nie.
– To
Garreg Wen. Jego skarb. Nigdy mi nie powiedział, do czego dokładnie służy, ale
sama się domyśliłam, jak bardzo jest dlań ważny.
Pytające
spojrzenie rusałki wskazywało, że oczekuje dalszych wyjaśnień.
–
Niewiele więcej mogę ci powiedzieć – powiedziała Irasse. – Przypuszczam jednak,
że to właśnie za jego sprawą Dregellan jest w stanie władać swym
królestwem.
– A
mimo to pozostawił go niestrzeżonego?
– Kto
powiedział, że to zrobił?
Rusałka
rozejrzała się niespokojnie.
– O,
tak, słusznie się obawiasz. Wokół nie brakuje jego oczu i uszu. Jeśli
ktokolwiek dotknie kamienia, władca kniei będzie o tym wiedział –
stwierdziła z przekonaniem Irasse. – I żadna siła nie uchroni zuchwalca
przed jego gniewem.
Tilraene
spojrzała w kierunku białego kamienia. Leżał tam, na samym szczycie stosu.
Nie mogła oderwać od niego myśli. Spojrzała na Irasse i choć jej oblicze
wciąż znaczył ten sam uśmiech, rusałka ujrzała coś jeszcze.
Coś
w jej oczach.
*
Wbrew
danej matce obietnicy, Sclavyn stanął u progu rodzinnej chaty, już po
zmroku. Zgodnie z oczekiwaniami, zastał ją w drzwiach, wypatrującą
jego powrotu. Zaskoczenie przyszło z innej strony: nie była sama.
O
ścianę chaty opierał się odziany w długą szatę z zielonego sukna
brodaty, długowłosy mężczyzna. Do ust przytknięty miał drewniany flet,
z którego dobywała się delikatna melodia. Na widok Sclavyna odłożył
instrument i uśmiechnął się.
–
Jest wasza zguba – rzekł do matki młodzieńca. Ta zdążyła już wyjść na spotkanie
synowi.
–
Zaczynałam się lękać, że co złego cię spotkało – powiedziała, ze słyszalnym
w głosie wyrzutem.
–
Wybacz, matko – odrzekł Sclavyn – zatrzymała mnie jedna sprawa…
–
Zachodziliśmy właśnie w głowę – rzekł brodacz – cóż to być mogło, bo to do
ciebie niepodobne, by danego słowa nie dotrzymać.
– A
ty, Neirionie, jesteś tu by mi kazania prawić?
Brodacz
uśmiechnął się i sięgnął po fajkę.
– E,
gdzie tam. Byłem w okolicy zioła zbierać, więc uznałem, że nim do swoich
wrócę, zajrzę jeszcze do was i sprawdzę, jak się macie. No i trochę
sobie poczekałem.
–
Zaszła rzecz niespodziana – rzekł Sclavyn – i dobrze się składa, że
jesteś, bo chętnie zasięgnąłbym w tej sprawie rady druida.
– O,
to zabrzmiało poważnie – rzekł na to Neirion. – W czym problem?
–
Wejdźcie może do środka – zaproponowała matka. – Zupy nagotowałam, posilicie
się.
–
Poczęstunku nie zwykłem odmawiać – odparł druid. – Chodźmy więc.
Gdy,
w chwilę później, zasiedli za stołem, a przed nimi stanęły misy
z parującą strawą, ledwie tylko przełknęli pierwsze łyki, a już
przeszli do nurtującego Sclavyna problemu.
–
Pewien człowiek, na którego natknąłem się w Sivre – zaczął młodzieniec –
zaproponował mi pękaty trzos, w zamian za pomoc w poszukiwaniach,
które w okolicy prowadzi. Potrzebował tropiciela, kogoś, kto zna tutejsze
lasy i akurat mu się nawinąłem.
–
Trafił dobrze – rzekł Neirion – to muszę przyznać. Za to trudno ocenić, czy to
samo tyczy się także i ciebie. Czego szuka?
–
Cóż… rusałek.
–
Tutaj? – zdziwił się druid. – Było go od razu nad Wielkie Jezioro posłać.
– I
tako mu rzekłem, ale nie odpuścił. Z jakiegoś powodu sądzi, że je tutaj
znajdzie. Nie wiem, co o tym myśleć.
– Ja
wiem – odparł Neirion – o tej sakiewce pieniędzmi wypchanej możesz raczej
zapomnieć, bo rusałek w okolicy próżno szukać.
– Tak
myślałem. Ale żem się już zadania podjął, to jednak spróbuję. A nuż się co
trafi?
– A
pytałeś może, na co mu te rusałki?
–
Wspomniał, że do Soggheim chciałby je zawieźć – przyznał Sclavyn, wbijając
wzrok w miskę.
– A
zastanawiałeś się nad tym, co oni tam z nimi zrobią? – spytał Neirion. –
Widzę, że nie.
– Te
pieniądze – zaczął niepewnie myśliwy – będą mi wybawieniem, dzięki nim…
Neirion
uciszył go oszczędnym gestem.
–
Wiem dosyć – powiedział. – Mówiłem już, nie przyszedłem cię pouczać. Twój wybór
i twoja sprawa, mam tylko nadzieję, że to, co uczynisz, dobrze przedtem
przemyślisz. Ot i wszystko. Podobno chciałeś ode mnie rady?
–
Prawda – przyznał Sclavyn. – Bo tak się składa, żem jeszcze z wodniczkami
do czynienia nie miał, ale to i owo słyszałem. Ponoć omotać człowieka
potrafią i do zguby przywieść, zatem dobrze byłoby wiedzieć, jak się przed
tym uchować.
Neirion
pokiwał głową, przez dłuższą chwilę delektował się zupą, w końcu
powiedział:
–
Mawiają, że najlepszym sposobem jest piołun.
–
Piołun?
–
Ano. Mają wyczulone zmysły, reagują nań mocniej niż ludzie czy zwierzęta. Sam
zapach potrafi je odstraszyć, a jeśli zdołasz sprawić, by się taka
nawąchała kadzidła z piołunu, albo napiła wywaru, wtedy już żadnej krzywdy
wyrządzić nikomu nie zdoła. To jest, oczywiście, przez jakiś czas.
–
Gdzie znajdę to ziele?
– Tym
się nie martw – odrzekł druid. – Zbierałem zioła przez dwa ostatnie dni,
znalazło się i trochę piołunu. Choć nie spodziewam się, byś miał natrafić
na rusałkę, na wszelki wypadek naszykuję ci wywaru i dam trochę suszonego
ziela. To powinno wystarczyć.
–
Dzięki stokrotne, od razu mi lżej na duchu.
– I
oby tak pozostało – stwierdził z powagą w głosie druid.
*
Wpatrywał
się w księżyc świecący ponad polaną.
Czekał.
Choć,
będąc jeszcze nad stawem, wytrwale przeszukiwał rozbiegane myśli kłębiące się
w głowie rusałki, nie natrafił na nic, co wzbudziłoby w nim niepokój.
Tilraene niczego nie ukrywała, jej myśli i słowa były szczere, Dregellan
nie dopatrzył się w niej fałszu, a jeśli on nie zdołał tego uczynić,
oznaczać to mogło tylko jedno: po prostu go tam nie było.
Do
tego, posłuszna jego słowom, nie dotknęła kamienia.
Tak,
musiał to przyznać, może i się nadawała?
Być
może, wbrew wszelkim rachubom, to właśnie jej przypaść miała rola tej, która
sprosta jego oczekiwaniom? Tej, która zdoła dać mu to, czego potrzebował?
–
Tilraene… – wyszeptał jej imię, podczas gdy oczyma wyobraźni oglądał jej nagie
ciało wyłaniające się z wód Wielkiego Jeziora. Był to, musiał przyznać,
widok cieszący oko, widok, który rozniecał w nim dawno zapomniany ogień.
Może
trzeba było do niej wrócić? Jeszcze tej nocy przekonać się, ile naprawdę jest
wart dar wodnika?
Wtem
pobliskie drzewo, w którego pniu, trzy dziuple układały się na
podobieństwo upiornego oblicza, wydało z siebie przeciągły pomruk.
Poruszyły
się rosochate konary, zaszumiały liście.
Dregellan
drgnął. Obraz rusałki rozmył się i zniknął.
–
Spokój – burknął gniewnie. – Myślę.
*
Wstał
tuż przed świtem, zbudził druida, któremu nieszczególnie się paliło do
opuszczania ciepłej chaty. Przegryźli po pajdzie nieco już podeschniętego
chleba, popili źródlaną wodą, a gdy stanęli w progu, matka myśliwego
również podniosła się z łoża.
–
Syneczku, posłuchaj, muszę ci coś rzec – powiedziała.
Wyglądała
na przestraszoną, jakby zbudziła się z koszmarnego snu i nie do końca
jeszcze pewna, czy to, co ma przed oczyma, to już jawa, chciała się w tym
utwierdzić.
–
Zaczekam na zewnątrz – rzekł Neirion, po czym wyszedł.
Sclavyn
przewiesił trzymany w ręku kołczan przez plecy i usiadł na brzegu
posłania.
– Co
się stało? – spytał, a zatroskany wyraz odmalował się na jego obliczu.
–
Miałam koszmar – powiedziała. – A w nim… krew i śmierć. Wszędzie
wokół. Nie idź, syneczku, proszę cię.
– To
tylko zły sen – odrzekł, gładząc dłonią poznaczone już siwizną włosy matki.
Starał się przy tym nie dać po sobie poznać, jakie wrażenie wywarły na nim jej
słowa. Słysząc je, zadrżał bowiem w duchu. Przed oczyma miał twarz
Ingarleena, przypomniał sobie jego dziwne spojrzenie i dreszcz przemknął
mu po plecach.
–
Muszę iść – rzekł w końcu – ale wrócę.
Potem
wyszedł, odetchnął głęboko, sycąc się chłodem poranka. Poprawił rzemień od
kołczana i spojrzał na czekającego już druida.
–
Kawałek mam po drodze – rzekł Neirion. – Odprowadzę cię do najbliższego
z okolicznych stawów, potem będziesz zdany na siebie.
Sclavyn
pokiwał głową. Niczego więcej nie oczekiwał.
Poszli
ramię w ramię, kierując się na zachód. Wnet zagłębili się w las, by
wkrótce potem dotrzeć do miejsca, w którym rosła znaczna ilość starych
drzew o grubych pniach, głównie dębów. W nich to właśnie, na wysokości
kilku metrów ponad ziemią, wydrążono rozliczne barcie, oznaczone
wyciętymi w pniach symbolami.
Przecięli
ten obszar, ani na chwilę nie zbaczając z obranego kierunku. Pszczoły,
zajęte swymi sprawami, zdawały się nie zwracać uwagi na intruzów, ci
z kolei nie przejmowali się zbytnio obecnością pracowitych owadów
i szybko minęli ostatnie spośród oznaczonych drzew, zagłębiając się
w dziką puszczę.
–
Kiedy rusałkę wypatrzysz – rzekł Neirion – miej się na baczności. Jeśli
zbyt wcześnie otworzysz naczynie z wywarem, wyczuje cię z daleka i ucieknie,
jeśli zaś zbyt późno, może cię powstrzymać i wtedy los twój będzie
w jej rękach. Tedy pilnuj się dobrze, miej oczy naokoło głowy
i działaj z rozwagą.
– Raz
jeszcze dziękuję – odrzekł myśliwy.
– Nie
masz za co. Pewnikiem nie będziesz miał z tego pożytku, bo rusałek tu
nigdy nie było. Tak czy inaczej, powodzenia życzę. Zdaje się, że już tam przed
nami staw w słońcu migocze. Pora, by każdy poszedł w swoją stronę.
Zajdę pewnie do was niebawem, to mi opowiesz, jak się łowy udały. Bywaj, Sclavynie.
– Bywaj,
Neirionie.
Uścisnąwszy
sobie ręce, rozdzielili się. Podczas gdy druid odbił na południe, by od tej
strony obejść widoczny pośród drzew staw, myśliwy skierował się wprost ku
niemu. Łuk wraz z jedną strzałą trzymał w ręku, podczas gdy druga
dłoń pozostawała w pobliżu zatkniętego za pas zgrabnego toporka
i długiego, myśliwskiego noża. Szedł ostrożnie, cicho, nieustannie się
rozglądając. W końcu zatrzymał się pośród zarośli, ledwie o parę kroków od
wody, w miejscu, z którego widać było większą część stawu. Pozostał
tam przez kilka kolejnych minut, nie zauważył jednak w tym czasie niczego
niezwykłego. To plusnęła w wodzie ryba, to znów zakwakała krzyżówka. Na
takie dźwięki, będące zwyczajną częścią koncertu jaki zwykła dawać natura, nie
zwracał nawet uwagi
W
końcu wstał, poszedł płycizną, przez trzciny, trzymając się brzegu. Bezustannie
lustrował spojrzeniem staw i porastający okolicę las. Wreszcie, dotarłszy
do przeciwległego krańca, zatrzymał się na chwilę, by raz jeszcze upewnić się,
że niczego tutaj nie znajdzie.
Cóż,
pomyślał, dokładnie tego się przecież spodziewał. Sam był sobie winien, że
przystał na propozycję dziwnego przybysza, a teraz wypadało przynajmniej
sumiennie się z danej obietnicy wywiązać.
Kolejny
z pobliskich stawów, znacznie mniejszy od tego, nad którym wciąż jeszcze
myśliwy się znajdował, leżał nieco bardziej na północ, nieopodal pagórka,
którego szczyt, porośnięty jedynie trawą i zaroślami, wyrastał powyżej
koron okolicznych drzew. Rozciągał się stamtąd rozległy widok, zatem ilekroć
Sclavyn znalazł się w pobliżu, nie odmawiał sobie przyjemności, by tam
zajść i raz jeszcze nacieszyć nim oczy.
Poszedł
więc dobrze sobie znaną drogą, kierując się prosto ku najwygodniejszemu
podejściu. Staw miał po drodze, zatrzymał się przy nim na chwilę, po czym,
stwierdziwszy, że rusałek ani śladu, ruszył dalej, chcąc się jak najszybciej
znaleźć na szczycie.
Nie
słyszał niczego prócz szelestu liści, szumu wiatru i śpiewu ptaków.
Wszystko to, w połączeniu z umacniającym się z każdą chwilą
przekonaniem, że niczego nie znajdzie, przywróciło mu spokój. Zaczął się teraz
zastanawiać, czy miast na próżno szukać wodniczki, nie rozejrzeć się za śladami
zwierzyny, by nie zmarnować dnia i nie wracać do domu z pustymi
rękoma.
Decyzję
postanowił odłożyć na później. Wpierw zamierzał dotrzeć na szczyt pagórka,
rozejrzeć się i odsapnąć. Szedł więc przed siebie, żwawym krokiem, nie
bacząc na wciąż narastającą stromiznę. Minął ostatnie drzewa i wyszedł na
otwarty teren, skąd wiodła już prosta droga do obranego przezeń celu. Chwilę
później przysiadł na głazie w miejscu, z którego mógł oglądać całą
okolicę.
Daleko
na południu, za lasami i rozległymi pastwiskami słońce odbijało się
w wodach Wielkiego Jeziora. Sclavyn wypatrzył odcinającą się na ich tle
sylwetkę drielleńskiego zamku, to jednak przypomniało mu słowa Very o jej
przyszłym narzeczonym, co też z miejsca zepsuło mu humor.
A
przecież już miał wrażenie, że szczęście się do niego uśmiechnęło. Takiej
ilości pieniędzy, jaką zaoferował mu za schwytanie rusałki Ingarleen, nikt w Nivall
ani Sivre w ręku nie trzymał. Tyle tylko, że aby je zdobyć, musiał wykonać
zadanie, a nic nie wskazywało na to, by ta sztuka miała mu się udać.
Skąd,
u licha, wytrzasnąć rusałkę?
Pobliskie
zarośla poruszyły się. Z początku uznał, że za sprawą wiatru, gdy jednak
sytuacja się powtórzyła, Sclavyn skupił całą swą uwagę na podejrzanym krzaku
i już po chwili wiedział, że jego przypuszczenie minęło się z prawdą.
Wstał z kamienia i wziął do ręki łuk. Nałożył strzałę na cięciwę.
Spośród
zarośli wychynęły wpierw wijące się niczym węże czarne pukle, potem kobieca
twarz o dużych, hipnotyzujących oczach. Przez chwilę zdołały nawet
odwrócić jego uwagę od rzeczy zdecydowanie bardziej niecodziennej – wystających
spomiędzy włosów rogów.
– Co
do…? – mruknął pod nosem Sclavyn, cofając się o krok i unosząc łuk. –
Nie zbliżaj się!
Istota
wyszła spomiędzy zarośli wolno lecz zdecydowanie. Uśmiechała się.
Sclavyn
pokręcił głową z niedowierzaniem, głośno przełknął ślinę na widok
krągłych, nagich piersi, kształtnych bioder i… pokrytych sierścią, zakończonych
racicami nóg.
Istota
machnęła ogonem i zatrzymała się, przyglądając mu się
z zaciekawieniem.
– Nie
bój się – powiedziała. – Nie mam złych zamiarów.
Nigdy
wcześniej nie oglądał takiego widoku. Ba, nigdy wcześniej nie nadarzyła się
nawet sposobność by tak dokładnie się przyjrzeć nagiej kobiecie. W końcu
interesowała go tylko Vera, niewinna i skromna córka sołtysa,
o której tych bardziej śmiałych myśli nawet do siebie nie dopuszczał. Inne
zdarzało mu się widywać nie inaczej niż ukradkiem, bardziej lub mniej
przypadkowo, a choć bywało, że jedna czy druga zdawała się darzyć go
zainteresowaniem, które mogłoby za sobą pociągnąć konkretne konsekwencje, odkąd
znalazł swą wybrankę nie był skłonny z takich okazji korzystać.
Teraz
zaś miał przed sobą niepospolite zjawisko, przyprawiające go o szybsze
bicie serca i drżenie rąk. O strach i nieodpartą ciekawość.
– Kim
jesteś? – zdołał w końcu wydusić z siebie pytanie, a kosztowało
go to niemało trudu.
– Zwą
mnie Irasse – odparła istota. – To ci powinno wystarczyć. Co tutaj robisz?
–
Wybrałem się na… polowanie – odrzekł, gdy udało mu się zapanować nad głosem. –
I naszła mnie chęć na odpoczynek.
–
Piękne miejsce sobie wybrałeś – stwierdziła dźwięcznym głosem istota. – Lubisz
tu przychodzić, prawda?
–
Skąd wiesz?
–
Widywałam cię wcześniej – przyznała, z wolna kierując się ku niemu. – Ale
nigdy dotąd nie zdobyłam się na odwagę, by…
Sclavyn
uniósł dłoń w powstrzymującym geście.
– Nie
zbliżaj się.
–
Czyż nie mówiłam ci – odparła – że nie mam złych zamiarów? Masz broń, jesteś
silnym mężczyzną, czego się obawiasz?
No
właśnie, czego? Odpowiedź wydawała się oczywista: istota, którą miał przed sobą
z pewnością nie było człowiekiem i nie miał pojęcia czego należy się
po niej spodziewać. Rusałką także nie była, ale to nie stanowiło dlań
w tej chwili wielkiej pociechy.
Irasse
usiadła na kamieniu, skrzyżowała nogi, uniosła twarz do słońca.
Zmrużyła
oczy.
–
Przyszedłeś tutaj odpocząć – powiedziała – więc odpoczywaj. Wierzę, że moje
towarzystwo ci w tym nie przeszkodzi.
Myśliwy
poczuł, że robi mu się gorąco, w jego głowie zapanował chaos, rozbiegane
myśli zderzały się jedna z drugą. Nie odrywał oczu od jej sterczących
wyzywająco sutków, zaś fakt posiadania przez istotę rogów, racic i ogona
wydawał się z każdą chwilą coraz mniej istotny.
–
Widzisz – powiedziała, spoglądając mu prosto w oczy – już wcześniej
myślałam sobie, że gdy tylko się sposobność nadarzy, chciałabym…
– Co
mówiłaś? – spytał, niczym ktoś wyrwany ze snu, lub głębokiego zamyślenia.
Wyciągnęła
ku niemu ręce.
–
Chodź do mnie, mój słodki, wiem, że tego chcesz.
Usłuchał,
podszedł, wypuścił łuk, położył dłonie na jej biodrach, podczas gdy czarne loki
przesłoniły mu świat. Irasse mruknęła, przyciągnęła go do siebie…
–
Nie, czekaj – odsunął się gwałtownie, zastanawiając się co też właściwie robi.
Przed oczyma stanęła mu smutna twarz Very. Przyłożył dłoń do czoła
i odszedł na bok.
– No
co? – zniecierpliwiła się Irasse.
–
Wybacz – odrzekł. – Ale… moje serce należy do innej i…
– A
cóż mi po nim? – spytała, raz jeszcze przybierając zalotny uśmiech. – Zachowaj
je dla niej, mnie tylko chwili słodyczy potrzeba, przecie ciebie od tego nie
ubędzie.
–
Chyba… – Sclavyn spuścił wzrok. – Nie jestem tym, kogo szukasz.
–
Mnie to oceniać, nie tobie – odparła, wyraźnie już rozeźlona. Jej spojrzenie
sprawiło, że dłoń Sclavyna sama odnalazła rękojeść noża.
Irasse
wstała z kamienia, nie przestając mu się przyglądać.
–
Wiesz co spotyka tych, co mi odmawiają?
–
Wybacz, ale… pilna sprawa mnie wzywa…
Cofnął
się w miejsce, w którym zostawił łuk. Nie spuszczając jej
z oczu, próbował się po niego schylić.
–
Pilna sprawa? – syknęła Irasse. – Ciekawam bardzo, cóż to być może.
Wahał
się krótko. Bo i co właściwie miał do stracenia?
–
Szukam rusałki.
–
Mnie odmawiasz, ale rusałek ci się zachciewa? – warknęła. – Czekaj no ty…
–
Nie! – zakrzyknął Sclavyn. – To nie tak!
– A
jak?
– Nie
dla mnie ona, lecz dla kogoś, kto mnie poprosił o pomoc, by mu taką
złowić.
–
Złowić? – zdziwiła się Irasse. – I co z nią potem będzie?
– To
już nie moja rzecz – odrzekł Sclavyn. – Powiedziano mi, bym w tutejszych
stawach szukał. Wątpię, co prawda, czy znajdę, ale skorom się zobowiązał…
Urwał,
widząc, że wyraz twarzy jej się zmienił: wyraźnie złagodniał.
– Mów
dalej – powiedziała całkiem już spokojnie, na powrót przysiadając na głazie.
–
Właściwie tom już wszystko powiedział – odrzekł Sclavyn, któremu język się już
do reszty rozwiązał. Strach zeń wyparował, a kierowała nim już głównie
chęć przekonania się o tym, czego się zdoła od tajemniczej mieszkanki lasu
dowiedzieć.
– To
teraz ja ci powiem – odparła Irasse. – Co jeśli cię do rusałki zaprowadzę?
–
Możesz to zrobić? – zdziwił się Sclavyn. – Wdzięczny byłbym niezmiernie i…
– I
w czym się ta twoja wdzięczność wyrazi? – spytała, mrużąc oczy.
–
Niewiele mogę dać w zamian, nie wiem czy…
– Już
ja coś wymyślę – powiedziała, wyraźnie z czegoś zadowolona. Nie
przestawała przy tym patrzeć mu w oczy, co w końcu sprawiło, że
odwrócił wzrok. – To jak będzie?
Domyślał
się, co mogła mieć na myśli, a to sprawiało, że odpowiedź na jej pytanie
nie należała do prostych. Zastanawiał się dłuższą chwilę, aż w końcu
zdecydował:
–
Prowadź.
*
Jeziorko
otaczały liczne krzewy i młode drzewka. Sclavyn rozejrzał się, próbując
sobie przypomnieć, czy mógł być tu wcześniej. Szybko zdał sobie sprawę, że nie
znał tego miejsca, nigdy wcześniej tu nie trafił i gdyby nie jego
niezwykła przewodniczka, ten stan rzeczy prawdopodobnie by się nie zmienił.
Byli
już blisko brzegu, gdy Irasse dała mu znak, by się zatrzymał. Pochylił się więc
i skrył w zaroślach, w miejscu, z którego mógł mieć na oku
większą część jeziorka. Bezskutecznie wysilał wzrok, szukając śladu obecności
rusałki.
–
Pójdę tam i jej poszukam – powiedziała Irasse. – Czekaj tutaj
i przygotuj się.
Kiwnął
tylko głową. Cóż innego mu zostało, jak tylko zastosować się do jej nakazu?
Gdyby nie ona, pewnie wciąż błąkałby się po lesie, bez większych nadziei na
wykonanie zadania. Wyglądało zatem na to, że szczęście raz jeszcze uśmiechnęło
się do niego. Wtem wróciła doń myśl o zapłacie za pomoc, której mogła
sobie zażyczyć przewodniczka.
Zmarszczył
brwi.
Nie,
mówił sobie w duchu, niech żąda czegokolwiek, byle to nie stanęło
w sprzeczności z tym, co nosił w sercu. Nie mógł sobie pozwolić
na to, by zawieść zaufanie ukochanej nawet jeśli robił to… dla niej? Dla nich?
By wreszcie mogli być razem?
To
nieco komplikowało sytuację, prawda, ale teraz, w tej chwili, nie czas był
o tym myśleć.
Skierował
spojrzenie na idącą przez płyciznę Irasse. Widział jej plecy, pośladki, ogon,
pokryte sierścią, zdecydowanie zwierzęce nogi…
Kim
ona właściwie była?
–
Tilraene! – zawołała przewodniczka.
Sclavyn
skulił się za krzakiem. Wstrzymał oddech.
–
Tilraene, jesteś tu?!
W
odpowiedzi rozległ się plusk wody i na powierzchni jeziorka myśliwy
dostrzegł wynurzającą się spod powierzchni głowę.
A
więc jednak, mówiła prawdę.
–
Jestem – powiedziała rusałka.
– Jak
ci minęła noc? – spytała Irasse. – Zastanawiałam się, czy nasz pan już cię
odwiedził.
Sclavyn
nadstawił ucha. Pan? O kim ona mówiła?
Rusałka
zaprzeczyła ruchem głowy.
– W
takim razie z pewnością zjawi się dzisiaj. Nie przeszkadzam ci?
–
Skądże – odparła Tilraene. – Miałam już dość samotności i chciałam ci
zadać kilka pytań.
Usiądźmy
więc tam – Irasse wskazała jej miejsce przy brzegu, nieopodal którego ukrywał
się Sclavyn.
A
więc to już, pomyślał myśliwy, sięgając do torby po szczelnie zamknięte
naczynie otrzymane od druida. Tymczasem rusałka podążyła za jego przewodniczką
i już po chwili obie siedziały na przybrzeżnych kamieniach, trzymając nogi
w wodzie.
Sclavyn
postąpił krok w przód, wciąż przyczajony krył się pośród zarośli. Poruszał
się bezszelestnie, mimo to nie był jednak pewien, czy zdoła zbliżyć się do
rusałki niezauważony.
I
słuszne to były obawy, gdyż w normalnych warunkach zapewne nie zdołałby
zachować swej obecności w tajemnicy, lecz teraz, gdy uwaga rusałki została
rozproszona przez opowiadającą jej o leśnym królestwie Irasse, zdołał
podejść na kilka kroków i miał ją już niemal na wyciągnięcie ręki.
Wtedy
Irasse obejrzała się, widząc zaś, że jej towarzysz jest blisko, znienacka
pochwyciła rusałkę oburącz za szyję, szarpnęła i przewróciła ją na brzeg.
Wodniczka jęknęła głucho, chwyciła napastniczkę za nadgarstki.
Sclavyn
już był przy niej, jedną ręką chwycił za czoło, unieruchamiając głowę, drugą
przystawił otwarte naczynie do ust. Przerażenie, które ujrzał na twarzy rusałki
sprawiło, że przez krótszą niż mgnienie oka chwilę, czuł coś na kształt żalu,
ale nie zawahał się.
Gdy
tylko Tilraene poczuła zapach i smak druidzkiego specyfiku, jej twarz
wykrzywiła się grymasie obrzydzenia, prychnęła, zakaszlała, a część wywaru
pociekła po policzku.
–
Trzymaj ją! – wrzasnęła Irasse. – Zatkaj usta, bo wypluje!
– Już
– odrzekł Sclavyn, idąc za jej wezwaniem. Rusałka szarpnęła się gwałtownie
i kopnęła napastniczkę.
– A
niech cię – mruknęła uderzona, odrywając jedną dłoń od szyi i wymierzając
Tilraene siarczysty policzek. – Masz za swoje!
Opór
stawiany przez rusałkę słabł z każdą chwilą, w końcu głowa opadła jej
bezwładnie i przestała się rzucać, patrząc w niebo mętnym,
nieprzytomnym spojrzeniem. Sclavyn przyglądał się jej, czując narastający
smutek.
– Żal
ci jej? – spytała Irasse. – Może teraz ją zechcesz wypuścić, co?
– Nie
wiedziałem, że ją znasz… To było…
Sam
nie był pewien, co właściwie chciał powiedzieć. Zamilkł więc i odwrócił
wzrok. Neirion uprzedzał, by to dobrze przemyśleć. Teraz już wiedział czemu.
–
Jeśli nadal chcesz ją stąd zabrać – powiedziała Irasse – pomogę ci. Pamiętaj
tylko, że w swoim czasie upomnę się o zapłatę.
– Gdy
z nią rozmawiałaś – rzekł Sclavyn, wracając do czegoś, co nie dawało mu
spokoju – wspomniałaś waszego pana. Kogo miałaś na myśli?
– A
cóż cię to obchodzi? – warknęła przewodniczka. – No już, decyduj, zabierasz ją,
czy nie? Nie zamierzam tu czekać do wieczora.
Sclavyn
raz jeszcze spojrzał na otumanioną rusałkę. Przed oczami stanął mu Ingarleen
z pękatą sakiewką w dłoni, a potem Vera ze sznurem bursztynów na
szyi.
–
Zabieramy ją – rzekł, niemal wbrew sobie.
Pochylił
się i chwycił leżąca na brzegu Tilraene za rękę. Irasse uczyniła to samo.
*
Schwytana
wodniczka była co prawda szczupła i lekka, ale niósł ją już jakiś czas
i zmęczenie coraz bardziej dawało mu się we znaki. Niemal do krańca lasu
wlekli ją we dwójkę, trzymając pod ramiona, jednak gdy tylko, ujrzeli
w oddali zabudowania Sivre, Irasse zatrzymała się, posyłając mu wymowne
spojrzenie. Obeszło się bez zbędnych wyjaśnień i dalej ruszył sam. Na
odchodne powiedziała mu tylko „Do zobaczenia”, uśmiechając przy tym
w sposób, który ponownie wlał w jego serce niepokój. Nie był to
jednak odpowiedni czas, by się nad tym zastanawiać, teraz miał na głowie, czy
też, dokładniej rzecz ujmując, na rękach, inny problem.
Wszedł
między chaty, śledzony ciekawskimi spojrzeniami kryjących się za płotem
dzieciaków. Pośród nich dostrzegł Beviego, który zaraz wybiegł mu na spotkanie.
–
Kogo nam tu taszczysz, Sclavynie?! – zawołał chłopczyk.
–
Lepiej mi powiedz, gdzie znajdę tych, co tu wczoraj zjechali – wysapał myśliwy.
Nim
chłopak zdążył cokolwiek odpowiedzieć, Sclavyn zobaczył, że idzie już ku niemu
brodaty zbrojny, jeden z ludzi Ingarleena. Po chwili zjawił się także
i drugi: wysoki chudzielec z przewieszoną przez plecy kuszą.
–
Proszę, proszę – rzekł brodacz – popatrz tylko, Unther, kto by się spodziewał?
– Pan
Ingarleen miał nosa, idę go zawołać.
Brodacz
zbliżył się do myśliwego, obrzucił spojrzeniem rusałkę i uśmiechnął się
obleśnie.
–
Bierzemy ją do izby – powiedział – no, dalej.
Jego
spojrzenie nie spodobało się Sclavynowi, jeszcze bardziej nie spodobało mu się
to, jak położył swe brudne łapska na schwytanej wodniczce, jak uniósł głowę
rusałki, trzymając za włosy i przyglądał się jej twarzy z ponurą
satysfakcją.
Odegnał
coraz bardziej mu doskwierające wątpliwości, i skupiwszy się na obiecanej
nagrodzie, wraz z brodaczem przekroczył próg pobliskiej chaty, którą
najwyraźniej oddano do dyspozycji Ingarleenowi.
Tivar
podniósł się z zydla gdy tylko go zobaczył, lecz cała jego uwaga
skierowała się ku bezwładnie zawieszonej na ramionach mężczyzn rusałce. Sclavyn
dostrzegł wyraz satysfakcji na twarzy mężczyzny i raz jeszcze osłabło
w nim przekonanie co do słuszności podjętej decyzji. Było już jednak za
późno, by się wycofać.
Złożyli
ją na posłaniu, przy ścianie. Nie otworzyła oczu, jej usta, spierzchnięte
i suche, nie wydały dźwięku. Oddech miała płytki.
–
Wody jej trza – rzekł myśliwy. – I to szybko.
–
Wiem o tym – odrzekł Ingarleen. – Unther, zaraz mi tu balię napełniaj, nie
może nam wodniczka zemrzeć, a ty, chłopcze… Zapewne czekasz na swoją
nagrodę?
Sclavyn
milczał. Z trudem powstrzymywał się przed spoglądaniem na nieprzytomną rusałkę
i najchętniej wyszedłby stąd czym prędzej, ale…
Ingarleen
miał rację.
Dostrzegł
sakiewkę w jego ręku. Tę samą, którą pokazał mu przy okazji pierwszego
spotkania. Tivar podrzucił ją, zważył w dłoni. Potem odwiązał, wydobył
z niej pięć złotych monet i wyciągnął dłoń w kierunku Sclavyna.
Ten spojrzał nań zaskoczonym wzrokiem.
–
Ale… – Sclavyn zmieszał się, urwał.
–
Chcesz mi zapewne rzec – wyręczył go Ingarleen – że nie tak się umawialiśmy?
Prawda to, obiecałem więcej, nim jednak dostaniesz resztę, muszę się upewnić,
że dostałem to, za com płacił.
– W
jaki sposób chcecie to uczynić? – spytał wyraźnie już zbity z tropu
młodzieniec.
– Tym
się nie martw, chłopcze. Wracaj do domu i czekaj, wkrótce dostaniesz
odpowiedź. – Widząc niepewny wyraz na twarzy Sclavyna, Ingarleen dodał jeszcze:
– Czyżbyś się obawiał, że wyjedziemy bez słowa, zapominając o twojej
zapłacie?
Tak,
pomyślał Sclavyn, dokładnie to mu chodziło po głowie. Znów miał to samo dziwne
wrażenie, jakby…
Wtem,
całkiem niespodziewanie, wszelka niepewność ustała, myśliwy uspokoił się,
zacisnął dłoń na monetach.
–
Uczynię jak powiedzieliście – rzekł, dziwiąc się nieco swej własnej ufności
w słowa przybysza, którego widział ledwie po raz drugi. Odwrócił się
i wyszedł przed chatę, mijając w progu Unthera dźwigającego wiadro
pełne wody.
Po
przeciwnej stronie placu zobaczył Verę. Stała dwa kroki od wejścia do
rodzinnego domu, przyglądała mu się z niepokojem w oczach. Chciał już
pośpieszyć ku niej, gdy wtem, jak spod ziemi, wyrosła za nią postać ojca.
Sołtys posłał myśliwemu groźne spojrzenie, zacisnął palce na ramieniu córki,
odwrócił się i pociągnął ją ze sobą do wnętrza chaty.
Sclavyn
stał przez chwilę bez ruchu, jakby z nadzieją, że dziewczyna wróci, szybko
jednak zdał sobie sprawę, że traci czas. Raz jeszcze spojrzał na trzymane
w dłoni monety, westchnął przeciągle, po czym zawróciwszy na północ,
ruszył w stronę wiodącej do Nivall ścieżki.
*
Cienie
wydłużały się coraz bardziej, gdy wyszedł spomiędzy drzew, pokrywały już
większą część stawu. Zatrzymał się i rozejrzał w poszukiwaniu tej,
którą tu pozostawił. W pierwszej chwili pomyślał, że zwyczajem wodnego ludu
ułożyła się do snu na dnie i zdecydował, że będzie ją musiał zbudzić.
Wszedł do stawu, aż woda sięgnęła mu kolan.
–
Tilraene! – huknął tubalnym głosem.
Spłoszone
stadko ptaków poderwało się do lotu z korony pobliskiego drzewa. Dregellan
zmarszczył brwi, pogładził się po sięgającej pasa brodzie, po czym przeszedł na
drugi brzeg.
Zatrzymał
wzrok na białym kamieniu.
Na
swoje szczęście nie tknęła go, ale cóż się z nią mogło stać? Czyżby
uciekła? Nie, tego zrobić nie mogła, przecież czytał w jej myślach,
wiedziałby, gdyby zamierzała wystrychnąć go na dudka. Przejrzałby ją bez trudu.
Musiało więc chodzić o coś innego…
Przeszedł
wzdłuż brzegu, węsząc i wypatrując śladów. W końcu natrafił na coś.
Zapach, którego nie powinno tu być, którego nigdy wcześniej w tym miejscu
nie poczuł.
A
więc to tak, pomyślał, a grymas wściekłości wykrzywił jego oblicze. Był
tutaj człowiek, jakimś cudem znalazł drogę, ominął jego strażników… Jak tego
dokonał? Skąd wiedział?
Wtem
inny zapach, tak dobrze mu znany, rozwiał wątpliwości.
–
Irasse – syknął władca lasu. – Mogłem się domyśleć…
Przyspieszył
kroku, przedarł się przez okalające staw od południa chaszcze i znów
znalazł trop. Zapachy człowieka, Irasse i rusałki mieszały się
w jedno. Poszedł więc przez las, kierując się węchem.
Nie
mógł uwierzyć, że ktoś śmiał wyciągnąć rękę po coś, co należało do niego.
Czyżby ów zuchwalec nie wiedział, czym groziło rozgniewanie władcy kniei? A
może nie był świadom tego, po czyją własność wyciąga rękę? Irasse musiała
wskazać mu drogę, podsunąć pomysł. Zazdrość o rusałkę ją do tego
przywiodła, Dregellan nie miał co do tego wątpliwości.
Tylko
dlaczego sądziła, że ujdzie jej to na sucho?
Szedł
szybko. Gniew w nim wzbierał.
*
Matka
postawiła na stole miskę parującej zupy. Sclavyn ujął w dłoń łyżkę,
odpowiedział uśmiechem na uśmiech. Widział, że jego powrót przyjęła
z ulgą. Zamierzał przez kilka dni nie dawać jej powodów do zmartwień,
odpuścić sobie dalsze wędrówki, pomóc sąsiadom przy barciach, załatać dziurę
w dachu, przez którą deszcz kapał do izby.
Musiał
tylko wyjaśnić jedną sprawę. Tę, od której zależeć miała jego przyszłość.
Jego
myśli pobiegły ku jasnowłosej Verze.
Przeznaczono
ją innemu, a on musiał temu zapobiec. Nie dopuszczał do siebie myśli
o tym, że mógłby nie podołać. Po cóż miałby wtedy żyć?
Dźwięk
kopyt na ubitej ziemi przed chałupą wyrwał go z zadumy. Podniósł się i podszedł
do drzwi. Nie omylił się w rachubach co do tego, kogo zobaczy przed domem.
Słońce
skryło się za lasem, gdy stanął na progu.
– Cóż
to za dziura? – dziwił się Renvec, rozglądając się wokół z pogardliwym
uśmieszkiem na ustach.
–
Jest i wasz człowiek, panie – rzekł Unther.
Tivar
Ingarleen podjechał bliżej chaty, zeskoczył z siodła.
–
Czekałeś na nas, chłopcze? – spytał z uśmiechem.
Sclavyn
kiwnął głową.
–
Pewnikiem ci śpieszno, by dostać swoją nagrodę, wiesz wszak, że to sporo
pieniędzy, a zbytnio się nie natrudziłeś, by na nie zasłużyć.
–
Macie rację, panie – przyznał myśliwy – ale umowa jest umową.
– A
prawda, prawda – przyznał Ingarleen. – Tedy przyjdzie mi dane słowo uhonorować,
ale miałbym do ciebie jeszcze jedną prośbę. Zechcesz mnie wysłuchać?
– O
co chodzi?
– O
miejsce, w którym znalazłeś rusałkę. Dowiedzieliśmy się od niej,
o czymś co się tam znajdowało i tak się składa, że okrutnie by mi
zależało, by tę rzecz dostać.
– I
czego chcecie ode mnie? – spytał Sclavyn.
– To
już naprawdę nic wielkiego – odparł Ingarleen. – Po prostu zaprowadź moich
ludzi w to miejsce, a oni już przyniosą mi co trzeba. Potem
pojedziemy w swoją stronę.
– A
jeśli powiem, że wpierw chciałbym otrzymać moją zapłatę? – spytał Sclavyn,
dziwiąc się własnej śmiałości.
Ingarleen
sięgnął do pasa, odpiął zawieszony tam mieszek i rzucił myśliwemu.
Monety
zabrzęczały głośno, gdy młodzieniec pochwycił swą nagrodę.
–
Masz co ci obiecałem. Pomożesz nam?
–
Szczerze mówiąc – zaczął myśliwy – wolałbym się dłużej w wasze sprawy nie
mieszać. Sam nie wiem, czy dobrze uczyniłem zgadzając się na ten układ.
– Nie
wiesz? – zdziwił się Ingarleen. – Czemuż to?
Sclavyn
wzruszył ramionami.
–
Chyba o rusałkę chodzi – powiedział bez przekonania. – Skąd w ogóle
wiedzieliście, że trzeba jej tu szukać?
– Powiedzmy,
że miałem sprawdzone źródło informacji.
– I
co z nią teraz będzie?
– O
to się nie martw – odrzekł Ingarleen. – Tam gdzie trafi z pewnością będzie
jej dobrze i żadna krzywda jej już nie spotka. Pomożesz nam, czy nie?
Ostatnie
słowa wypowiedział zmienionym, lodowatym wręcz tonem. Sclayvn powiódł wzrokiem
po twarzach całej trójki i nie spodobało mu się to, co w nich
wyczytał. Teraz, gdy stali u progu jego rodzinnego domu, był już niemal
pewien, że współpraca z nimi to nie był dobry pomysł, ale wyglądało na to,
że odmowa może się okazać jeszcze gorszym.
–
Pomogę – odrzekł, ważąc w dłoni ciężki mieszek. – Kiedy ruszamy?
– O
świcie.
*
Trop
przywiódł go do osady. Gdy ujrzał przed sobą ludzkie domostwa, była ciemna
noc. Większość mieszkańców musiała już spać i tylko w kilku oknach
wciąż jeszcze migotało światło.
Dregellan
zatrzymał się na granicy lasu.
Wiedział,
że Tilraene musiała tam trafić, a to znacznie komplikowało sprawę. Nie
miał w zwyczaju nawiedzać ludzkich osad, nie lubił opuszczać lasu,
w którym czuł się pewnie, w którym nikt i nic nie było mu
w stanie zagrozić.
Jednak
tym razem nie miał wyjścia. Nie mógł pozwolić na to, by człowiek odebrał mu dar
wodnika, z którym wiązał przecież spore nadzieje. Tej zniewagi nie mógł
puścić płazem, a winny musiał zostać surowo ukarany.
Zacisnął
dłonie na długiej witce i wyszedł spomiędzy drzew, kierując się wprost ku
najbliższym zabudowaniom. Szedł wolno, krok za krokiem, nie przestając węszyć
i nasłuchiwać. Zapach był coraz wyraźniejszy, choć teraz wyczuwał już
głównie rusałkę. Zatrzymał się przy uchylonych drzwiach chaty.
Wtem
zaszczekał pies. Tuż obok.
Dregellan
obrócił się w jego kierunku i zwierzę natychmiast ucichło, po czym
umknęło, podkuliwszy ogon. Władca lasu pochylił się, z trudem mieszcząc
w drzwiach swe imponujących rozmiarów poroże. Po chwili znalazł się
w ciemnej izbie.
Widział
w ciemnościach lepiej niż człowiek i nie potrzebował światła, by bez
trudu zorientować się w otoczeniu.
Zobaczył
ją niemal natychmiast.
Ramię
zwisało bezwładnie, przewieszone przez krawędź balii. Zakrzepła krew znaczyła
jasną skórę dłoni i palców.
Dregellan
znieruchomiał.
Przez
chwilę walczył z ogarniającą go wściekłością. Zbliżył się do balii,
spojrzał na leżące w niej ciało.
Głowa
odchylona do tyłu.
Szeroko
otwarte, niewidzące oczy.
Sklejone
krwią włosy.
Zacisnął
pięści, zgrzytnął zębami i pochyliwszy się nad ciałem, przymknął powieki
i znieruchomiał. Trwał tak przez jakiś czas, aż usłyszał ledwo słyszalny
dźwięk.
Syk.
Otworzył
oczy i ujrzał u stóp żmiję. Przyglądał się jej z uwagą, potem
powstał na równe nogi, udał się do drzwi, uchylił je i wyszedł na
zewnątrz.
Kolejny
syk. I jeszcze jeden. Węże kłębiły się u jego stóp, a gniew kipiał
w sercu. Wzbierająca w nim nienawiść zdawała się go rozsadzać.
Muszą
zapłacić.
Wszyscy.
*
Kukułka
odezwała się gdzieś wysoko w koronach drzew. Sclavyn podniósł wzrok.
– Co
tam? – warknął Renvec, prowadzący konia.
– Nic
– odrzekł myśliwy – tędy.
Zgodnie
z zapowiedzią Ingarleena, zbudzili go o świcie. Zebrali się szybko
i sprawnie, a teraz mieli już za sobą połowę drogi. Albo tak się
przynajmniej Sclavynowi wydawało.
Od
czasu do czasu zatrzymywał się, próbując przypomnieć sobie gdzie szukać
ścieżek, którymi wiodła go dzień wcześniej Irasse. Zazwyczaj znajdował je
szybko, lecz jego dwaj towarzysze nie grzeszyli cierpliwością i za każdym
razem, gdy tylko przystanął na dłużej niż moment, musiał wysłuchiwać ponagleń
i narzekania.
Obeszli
wzgórze od południa, kierując się dalej na zachód. Sclavyn szedł przodem,
zostawiając podążających za nim najemników kilka kroków w tyle. Chwilami
miał wręcz ochotę uciec im i zostawić ich na pastwę losu pośród puszczy.
Był ciekaw, czy zdołaliby wrócić będąc zdanymi na siebie.
Trochę
w to wątpił.
Myśl
o tym, że Ingarleen gości w jego własnym domu sprawiała jednak, że
szybko porzucał tego rodzaju pomysły. Miał coś do zrobienia, powtarzał sobie
nieustannie, wywiąże się z danego słowa, a potem zajmie się swoimi
sprawami.
Myślami
był już w Sivre.
– A
ta rusałka, coś ją nam sprowadził – powiedział nagle Unther, przywołując go do
rzeczywistości. – No po prostu palce lizać.
Sclavyn
zatrzymał się, obejrzał przez ramię.
– Co
masz na myśli? – spytał, czując, że pocą mu się ręce.
– No
jak to co – odrzekł tamten, uśmiechając się obleśnie – zabawiliśmy się
z nią że hej!
– Nie
miała czasem trafić do Soggheim? – spytał myśliwy, wiedząc już, jaka będzie
odpowiedź.
–
Może i by trafiła – przyznał Renvec – ale się okazało, że panu
Ingarleenowi nie będzie tam po drodze, bo ma ważniejsze sprawy na głowie.
–
Jakie sprawy?
– Nie
bądź ty lepiej taki ciekawy – zgromił go Unther – bo cię jeszcze nieszczęście
jakoweś dosięgnie. Rób swoje, resztą się nie przejmuj.
–
Samiście zaczęli – odparł Sclavyn, rozgarniając przegradzające drogę zarośla.
–
Widziałeś go, Renvec? Myśli, że taki cwany!
Nie
zamierzał wdawać się z nimi w dłuższe dysputy. Interesowało go tylko
jedno:
– To
co z nią zrobicie?
– Co
zrobimy? – zdziwił się Renvec – Jużeśmy wszystko zrobili, cośmy mieli zrobić,
teraz niech ją sobie kmiotki chowają.
Sclavyn
zatrzymał się gwałtownie. Stanęła mu przed oczami jej przerażona twarz. Jej
spojrzenie, wtedy, nad stawem, gdy ją pojmano.
– Żal
ci jej, co? – mruknął mu nad uchem Unther – To cię może pocieszy, żeśmy jej
przedtem dogodzili jak się patrzy. Już nic lepszego by jej w życiu
i tak nie spotkało.
Sclavyn
nie odpowiedział, poszedł prosto przed siebie.
Znalazł
właściwą drogę.
Jakiś
czas później, gdy uznał, ze muszą już być blisko, zatrzymał się pod starym drzewem,
którego nie pamiętał, choć reszta okolicy, w tym i strumyczek, który
tędy przepływał, wyglądała mu znajomo. Coś tu nie grało, myślał, spoglądając na
gruby pień i rozłożyste konary.
Na
reakcję towarzyszy nie musiał czekać długo.
– Co
znowu? – spytał niecierpliwie Renvec.
– Nie
pamiętam tego drzewa – odrzekł.
–
Jeśli przez ciebie zabłądzimy… – ton głosu najemnika przypominał groźbę.
Sclavyn
ruszył, minął drzewo, przekroczył strumień…
Przeraźliwy
krzyk rozległ się tuż za jego plecami. Skoczył w bok, rozejrzał się.
Potężny
konar uniósł oplecionego gałęziami Renveca wysoko w górę, tam pochwycił go
kolejny, szarpnął gwałtownie, wyrywając mu lewą rękę. Deszcz krwi skropił
stojących na dole towarzyszy nieszczęśnika, który zawył teraz jeszcze głośniej.
Sclavyn
go nie żałował.
– Co
to, kurwa, jest?! – wrzasnął Unther – Umyślnie nas tu przywiodłeś, łotrze!
Myśliwy
zobaczył, że najemnik sięga po przewieszoną przez plecy kuszę, jednocześnie
starając się oddalić od drzewa. Koń, którego nikt już nie pilnował, uciekł
w krzaki, rżąc głośno.
Renvec
wciąż krzyczał.
Sclavyn
chwycił łuk, szybkim ruchem dobył strzałę z kołczana i nałożył ją na
cięciwę.
– Nie
rób tego! – krzyknął do Unthera.
Tamten
nie słuchał, Obchodził go po okręgu, od strony przeciwnej niż ta, z której
znajdowało się drzewo. W końcu zatrzymał się, by napiąć kuszę. W tej chwili
wypuszczona przez myśliwego pierzasta strzała utkwiła w jego ramieniu.
–
Skurwysynu! – wrzasnął na całe gardło Unther. – Zaraz cię dorwę!
Wyszarpnął
zza pasa krótki miecz i nie zważając na strzałę, pomknął wprost ku
Sclavynowi. Ten zaś nie czekał, rzucił się w bok, przedarł przez zarośla,
sięgnął po kolejną strzałę.
W
chwili, gdy rozwścieczony Unther wyszedł mu naprzeciw, kątem oka myśliwy złowił
ruch po swej prawej stronie. Poruszyło się kolejne drzewo, ledwie kilka kroków
dalej. Widząc żądzę krwi w oczach najemnika i nie mając przy tym
czasu do namysłu, Sclavyn posłał mu strzałę, która utkwiła tuż poniżej mostka.
Unther zatrzymał się w pół kroku patrząc na sterczące mu z piersi
drzewce, po czym zwalił się na ziemię. Sclavyn już tego nie widział. Chcąc się
oddalić od drzewa, pomknął na lewo, jednak w tej samej chwili
poruszył się wystający z ziemi korzeń, który zaczepił o jego stopę,
po czym mocnym szarpnięciem obalił go na ziemię, jednocześnie przygniatając
nogę.
Gdzieś
z wysoka spadł na ziemię Renvec, roztrzaskując czaszkę o głazy.
Sclavyn zrozumiał, że oto i drugie drzewo, to które pochwyciło brodatego
najemnika, zmierza w jego kierunku, a nie mogąc się poruszyć,
unieruchomiony przez ów korzeń, stracił wszelką nadzieję.
Zamknął
oczy, kierując myśli ku Verze i zrezygnowany czekał na śmierć.
Zamiast
niej zjawił się jednak ktoś inny.
–
Precz! – rozległ się znajomy głos. – Nie ważcie się go tknąć! Zakazuję!
Sclavyn
otworzył oczy. Tuż przed nimi przemknął mu ogon, a już w chwilę
później złowił wzrokiem ponętną postać Irasse.
–
Człowiek należy do mnie! – krzyknęła raz jeszcze: – Odstąpcie!
Zafalowały
liście, konary znieruchomiały, a ściskający nogę Sclavyna korzeń ustąpił
i myśliwy poderwał się na równe nogi.
–
Dlaczego tu przyszedłeś? – spytała Irasse. – Samemu tu przychodzić, to jak
prosić się o śmierć!
–
Dobrze, że mnie w porę uprzedziłaś – odrzekł gorzko Sclavyn. – Postaram
się zapamiętać.
– Nie
żartuj sobie, tylko odpowiadaj! – krzyknęła. – Bo jeszcze się rozmyślę.
–
Poproszono mnie, bym raz jeszcze poszedł nad staw – odrzekł, czując, że nic
dobrego nie wyniknie z ukrywania prawdy. – Miałem stamtąd coś przynieść,
tylko nie wiem, co.
– Jak
to? – zdziwiła się Irasse.
– Oni
wiedzieli – ruchem głowy wskazał ciała. – Miałem im tylko wskazać drogę, ale
teraz nic już z tego nie będzie.
– To
cię martwi?
– Sam
już nie wiem, co może z tego wyniknąć – przyznał Sclavyn. – Byłbym spokojniejszy,
gdybym zrobił to, o co mnie proszono.
–
Może coś wymyślimy – stwierdziła Irasse, zbliżając się doń na wyciągnięcie
ręki. – Poza tym miałeś mi się odwdzięczyć, a zdaje się, że twój dług
jeszcze wzrósł z chwilą, gdy ci uratowałam życie.
Uśmiech
był dość wymowny, by nie pozostawić wątpliwości co do tego, jakie myśli
chodziły jej po głowie. Myśliwy westchnął z rezygnacją.
–
Myślę, że muszę już iść, może innym razem…
Zmrużyła
oczy, wyraźnie zagniewana, wtem jednak naszła ją myśl, która zmieniła jej
nastrój. Błysk, który Sclavyn dostrzegł w jej oku, wcale nie poprawił mu
humoru.
–
Zaczekaj – powiedziała stanowczo – ktoś cię prosił, byś mu przyniósł coś znad
stawu?
–
Tak.
–
Myślę, że jest tam tylko jedna rzecz warta uwagi.
–
Wskażesz mi ją? – spytał Sclavyn.
Pokiwała
głową.
– A
czego będziesz chcieć w zamian?
– Tym
razem niczego, dość mi już jesteś winien. Powiedzmy, że i mnie zależy, byś
to stamtąd zabrał.
–
Mogę wiedzieć, dlaczego?
Irasse
pokręciła głową.
–
Martw się swoimi sprawami, dobrze? Może zacznijmy od znalezienia konia, który
ci uciekł, przyda się.
*
Gniew
przeminął wraz z nadejściem poranka. Pozostał smutek.
I
żal.
Tyczył
się głównie rusałki, u jego źródła leżał los, jaki ją spotkał, ale
sumienie władcy lasu również się odzywało. Po raz pierwszy od niepamiętnych
czasów. Tak, ludzie zapłacili za zniewagę, której się dopuścili, zapłacili
z nawiązką, mimo to z jakiegoś powodu, gdy gniew już go opuścił,
Dregellan nie czuł satysfakcji z dokonanej zemsty.
Musiał
dać sobie czas, musiał się uspokoić. Miał na to sprawdzony sposób.
Zbliżając
się do stawu znów wyczuł zapachy, te same, na które trafił tu wczoraj. Z
początku zupełnie zignorował ten fakt, ale myśl o tym powróciła doń
z szybkością błyskawicy, gdy tylko stanął nad brzegiem i zrozumiał,
co się stało.
I
w jednej chwili gniew powrócił.
Po
trzykroć silniejszy.
Raz
jeszcze dał się wyprowadzić w pole, myślał, pędem wracając do miejsca,
w którym trafił na zapach Irasse i człowieka. Był świeży,
z pewnością nie wczorajszy. Znowu tu byli. Obydwoje. I tym razem zadali mu
cios jeszcze dotkliwszy niż uprzednio. A więc ów człowiek, który ponosił winę
za śmierć Tilraene wciąż żył, Dregellan był pewien, że to jego zapach. W jakiś
sposób zdołał uniknąć jego zemsty.
Drugi
raz nie zdoła.
O,
nie.
Nie
tracąc czasu, przystąpił do pościgu. Mijał drzewa, przeskakiwał doły, zwierzęta
usuwały mu się z drogi. Szedł świeżym tropem i był pewien, że już
wkrótce winowajca wpadnie w jego ręce, a wtedy… wtedy…
Zobaczył
ją.
Skręcił,
złamał zagradzający drogę konar, skoczył.
Przemknął
po głazach, przesadził strumień. Czarne pukle mignęły gdzieś między drzewami.
Dregellan wydał z siebie gniewny pomruk. Znów pognał przed siebie, zły,
wściekły, pijany żądzą zemsty.
Usłyszała
go, obejrzała się i ujrzał przerażenie w jej oczach. Przyspieszył.
Była sama, ale nic to, wydusi z niej wszystko. Wszystkiego się dowie.
Biegła
w stronę wzgórza, wyszła na otwartą przestrzeń i kierowała się na sam
szczyt. Wiedział, że już mu nie ujdzie.
Potknęła
się i upadła. Ledwie kilkanaście kroków dzieliło ją od wierzchołka.
Obejrzała
się i zawyła przeraźliwie.
Już
był przy niej, pochwycił ją, zacisnął palce na szyi, podniósł, trzymając
w wyciągniętej ręce i wbił w nią nienawistne spojrzenie.
Zdrajczyni.
Złodziejka. Niech będzie przeklęta.
–
Gdzie?! – ryknął donośnie – Gdzie jest Garreg Wen?!
Irasse
patrzyła mu w oczy, a jej twarz się zmieniała. Strach zdawał się
z niej ustępować, w jego miejsce zaś zjawił się…
Kpiący
uśmiech.
– Co
to ma znaczyć? – warknął Dregellan. – Wiesz, co z tobą zrobię, zdradziecka
suko?
– Nie
dbam o to – odparła, nadzwyczaj spokojnie. – Nie mam już po co żyć.
Wejrzał
w jej myśli i już po chwili wiedział wszystko.
–
Tak, stary durniu – parsknęła – człowiek go zabrał i poszedł w swoją
stronę podczas gdy ty uganiałeś się po lesie za mną. Mam nadzieję, że od teraz,
za każdym razem, gdy uświadomisz sobie swoją stratę, pomyślisz o…
Starczył
jeden szybki, zdecydowany ruch.
Trzasnęły
pękające kręgi i głowa Irasse obwisła bezwładnie.
Już
więcej nie spojrzy na niego w ten sposób. Zapłaciła za wszystko. Kolej na
człowieka.
Odrzucił
martwe ciało i pobiegł w dół zbocza.
*
–
Drzewa? – Ingarleen był nie tyle zdziwiony, co zainteresowany.
– Ano
– potwierdził Sclavyn.
Skrzyżował
ręce na piersi i przyglądał się, jak jego rozmówca wsiada na swego
wierzchowca. Drugi koń, ten, który dźwigał w jukach biały kamień, stał
kilka kroków dalej. Uwiązany był na sznurze przytroczonym do siodła Ingarleena.
– No
nic, mieli pecha. Nie kłopocz się tym, chłopcze. Znajdę sobie nowych ludzi,
najważniejsze, żeś zrobił swoje.
To
mówiąc popędził konia i ruszył ścieżką wiodącą ku Sivre. Sclavyn
odprowadzał go spojrzeniem i nie zauważył nawet, gdy stanęła przy nim
matka.
–
Dobrze, że już pojechał – powiedziała. – Dziwnie mu z oczu patrzyło. Był
jakiś… inny.
– Też
to zauważyłem – przyznał myśliwy – ale nie sądzę, byśmy go mieli jeszcze
oglądać. Dostał co chciał.
–
Takoż i ty dostałeś, prawda?
–
Prawda. A teraz zrobię z tego użytek.
– Co
chcesz zrobić?
Sclavyn
sięgnął po sakiewkę, wysypał na dłoń kilka monet, te ukrył w kieszeni
kaftana, a resztę oddał matce.
–
Przechowaj mi to, matulu. W ukryciu trzymaj, nikomu ani słowem nie wspominaj.
Idę teraz do Sivre, mam z kimś do pogadania.
Nie
pytała o nic. Nie było potrzeby.
Wioskę
opuszczał w promiennym nastroju, do którego pogoda pasowała wręcz
idealnie. Miał ochotę pobiec przed siebie, pomknąć, jak na skrzydłach, byle
szybciej zobaczyć się z Verą ale wstrzymał się, pohamował. Musiał dobrze
przemyśleć to, co miał do powiedzenia jej ojcu. Oczyma wyobraźni widział już
jego minę na widok złota, którym on, Nivallczyk, syn bartników, zaświeci mu
przed nosem. Widział już uśmiech rozświetlający twarz ukochanej.
W
końcu zabrakło mu cierpliwości, przyspieszył, dotarł do otaczających Sivre pól
i skierował się wprost ku widocznym w oddali chatom. Będąc już bliżej
zatrzymał się i naśladując pianie bażanta dał znak Beviemu, jak to zwykł
czynić, chcąc jemu pierwszemu przekazać radosną nowinę. Gdy jednak chłopak się
nie pojawił, miast wołać ponownie lub czekać, ruszył żwawym krokiem prosto do
celu.
Na
polu, pośród uginającego się od wiatru zboża stał samotny strach na wróble.
Sclavyn mijał go zawsze, gdy tędy przechodził, jednak tym razem widok stracha
przyniósł nieznaną obawę. Niejasne, nieprzyjemne przeczucie.
Myśliwy
zatrzymał się, patrząc na pokraczną sylwetkę.
Wtem
nagły podmuch wiatru od południa zerwał z głowy stracha dziurawy kapelusz,
który pomknął wprost ku Sclavynowi. Upadł na ziemię bokiem, potoczył się
jeszcze kilka kroków, by zatrzymać się u stóp myśliwego.
Od
strony wioski rozległo się głośne krakanie.
Myśliwy
zadrżał, ruszył pędem przed siebie i już po chwili dotarł na plac pomiędzy
domostwami.
Przywitała
go cisza.
Dziwna,
nienaturalna cisza.
Wokół
nie było żywej duszy.
Zobaczył
psa leżącego nieruchomo pod płotem. Ruszył w jego stronę, czując
chwytający za serce niepokój, lecz w tej samej chwili ujrzał mężczyznę
leżącego w progu chaty i zatrzymał się. Kilka kroków dalej,
w wysokiej trawie, leżał ktoś jeszcze.
Sclavyn
cofnął się, zacisnął dłoń na majdanie łuku, podczas gdy druga sama sięgnęła po
strzałę. Co to miało znaczyć? Co tu się stało? Obrócił się ku chacie sołtysa,
podbiegł pod same drzwi. Były uchylone.
Wstrzymał
oddech i pchnął je.
Tuż
za nimi, na ubitej podłodze leżał Bevi, jego twarz znaczyła ciemnoczerwona
pręga, jej okolice pokrywała paskudna opuchlizna.
Nad
ciałem brzęczały muchy.
Sclavyn
oparł dłoń o ścianę, wypuszczony z ręki łuk upadł na ziemię.
Nie.
Pod
przeciwległą ścianą siedział sołtys. Głowa opadała mu bezwładnie na nieruchomą
pierś.
Nie,
to nie może być prawda!
Pochylił
się nad chłopcem, dotknął jego policzka.
Chłód,
który poczuł, zmroził mu serce.
Spojrzał
w kierunku przejścia do sąsiedniej izby, po czym z niemałym trudem
zmusił się, by tam zajrzeć.
Matka
Very leżała na podłodze, wlepiając oczy w belkę stropową, ale Sclavyn na
nią nie patrzył. Patrzył na łóżko pod ścianą naprzeciwko. Leżała w nim
Vera odziana w białą nocną koszulę, do pasa przykryta kocem. Zdawała się
być pogrążona we śnie.
Zbliżał
się do niej krok po kroku, a serce biło mu jak oszalałe. Miał wrażenie, że
za chwilę wyskoczy z piersi. Wyciągnął dłoń, by dotknąć jej policzka, ale
w tej samej chwili coś poruszyło się pod kocem.
Odskoczył
jak oparzony, wyszarpując toporek zza pasa.
Wąż
zsunął się na podłogę i popełznął prosto do drzwi. Sclavyn stał jak
zahipnotyzowany, odprowadzając go wzrokiem, a gdy gad zniknął za
oddzielającą izby ścianą, podszedł do łóżka i uklęknął przy nim.
Patrzył
na nieruchomą twarz dziewczyny, a w głowie miał zupełną pustkę.
Nie…
To
jakiś koszmar, pomyślał, musi się z niego zbudzić.
Już!
Teraz!
Pokręcił
głową i skrył twarz w dłoniach, a gdy zamknął oczy, zobaczył
przed sobą rusałkę. Przerażoną, bezradną. Słyszał jej krzyk.
Wołanie
o pomoc, które ucichło z chwilą, gdy utonęła we własnej krwi.
Zacisnął
dłonie, chwytając w nie własne włosy. Szarpnął raz i drugi.
Co
się tu stało?
Jak?
Kto
to uczynił?
Dlaczego?
Sam
nie wiedział, kiedy znalazł się z powrotem na placu.
Znów
słyszał dochodzące zewsząd krakanie.
*
Dregellan
zatrzymał się, uniósł głowę, pociągnął nosem. Nad jego głową brzęczały kręcące
się pomiędzy drzewami pszczoły. Nimi się nie przejmował, za to miód… Gdyby nie
to, że się śpieszył, zapewne nie odmówiłby sobie tej przyjemności.
Może
później, pomyślał, gdy już zrobi, co trzeba.
Jedyna
znajdująca się w pobliżu ludzka osada o której wiedział była już
blisko. Trop wiódł prosto do niej, a więc człowiek, którego szukał
przyszedł stamtąd. Innej możliwości władca lasu nie widział.
Miał
już ruszyć dalej, gdy jedna z pszczół przysiadła mu na ramieniu. Spojrzał
na nią krzywo.
A
gdyby tak…
Myśl,
która niespodziewanie zrodziła się w jego głowie już po chwili uznał za
słuszną. Spojrzał w górę, przez chwilę śledził wzrokiem przemykające nad
nim owady.
Potem
zamknął oczy.
*
Brnął
przed siebie z niemałym trudem. Nogi miał jak z kamienia,
a dusza tonęła w czarnej otchłani. Niewiele słyszał, niewiele
widział, podążał przed siebie, jak bezwolny golem, któremu ktoś wskazał
kierunek.
Nie
myślał. Nie chciał myśleć.
Ostatnia
iskra nadziei, która kazała mu wierzyć, że to, co zobaczył, było tylko złym
snem, zdawała się przygasać.
Kiedy
zniknęła, nie mógł już powstrzymać łez.
Przyszłość
przestała istnieć, została mu tylko teraźniejszość. A tę wypełniała pustka.
I gdy
zdawało mu się, że jest już na dnie, przekonał się, że to dopiero początek.
Znów
przywitała go cisza.
Pośród
chat nikt się nie kręcił, nie usłyszał znajomych głosów ani śmiechu dzieci. Gdy
znalazł się blisko domu, dobiegło go tylko znajome brzęczenie. Lecz tym razem
brzmiało inaczej niż zwykle.
Złowrogo.
Pszczoły
krążyły pośród chat, kilka z nich przyczepiło się do niego, jedna wpadła
mu za kołnierz, a gdy sięgnął po nią, użądliła go w kark. Syknął
z bólu i zmiażdżył owada w palcach.
Przekroczył
próg chaty lecz nie zastał w niej matki. Podszedł do skrzyni, opędził się
przed krążącymi mu nad głową pszczołami i podniósł wieko. Pod leżącą
z wierzchu koszulą znalazł sakiewkę Ingarleena. Zważył ją w dłoni
i odłożył na miejsce.
I cóż
mu teraz po tych pieniądzach? To przez nie zginęła rusałka, a kto wie, czy
i los wszystkich pozostałych nie został przypieczętowany jego własną,
pochopną decyzją. To wszystko przecież musiało mieć jakiś powód.
Stanął
w progu.
Naprzeciwko
chaty, nieopodal jedynej studni w Nivall, zobaczył odcinającą się od
zieleni trawy czerwień matczynej sukni. Podszedł do studni wolnym krokiem,
pochylił się nad ciałem.
W to,
co zobaczył, trudno było uwierzyć.
Dziesiątki
użądleń zrobiły swoje. Nie miała najmniejszych szans. Tak ona, jak
i pozostali, których z tego miejsca dostrzegł. Mieszkańcy Nivall, jak
przypuszczał wszyscy, bez wyjątku, padli ofiarą pszczół, którym poświęcali całe
swe życie. Sclavyn usiadł tuż obok matki, utkwił wzrok w samotnym drzewie
rosnącym na krańcu wioski.
Otchłań
wyciągnęła ku niemu swe szponiaste łapska.
Cóż
mu pozostało?
I
wtedy, w chwili, gdy jego wzrok padł na owinięty na kołowrocie sznur od
wiadra, uszu myśliwego doszedł głośny ryk. Obejrzał się i zobaczył
masywną, rogatą postać, zbliżającą się ku niemu od strony pobliskich chat.
Nigdy
wcześniej go nie widział, mimo to nie miał wątpliwości, co do tego, kogo ma
przed sobą. Była to także jednoznaczna odpowiedź na dręczące go pytania.
To
o nim wspomniała Irasse,
–
Dregellan… – wyszeptał Sclavyn, podnosząc się z ziemi i napinając łuk.
– Władca kniei.
Potężny,
rogaty brodacz szedł wprost na niego, zaciskając dłoń na długiej witce. Sclavyn
uniósł łuk, przyciągnął cięciwę do policzka.
– To
ty! – warknął władca lasu. – Tyś wszystkiemu winien!
Tak,
pomyślał Sclavyn, na to wygląda.
Zwolnił
cięciwę.
Rozległ
się trzask, gdy strzała uderzyła w okazałe poroże, a w chwilę
później, Dregellan był już przy nim. Myśliwy poczuł zaciskające się na jego
ramieniu palce.
–
Biały kamień! Gdzie on jest?
Sclavyn
milczał.
W
odpowiedzi władca lasu spojrzał mu głęboko w oczy, samemu sięgając po to,
czego potrzebował, a gdy już to odnalazł, wściekłość wykrzywiła mu usta
i zamachnął się trzymaną w ręku witką.
–
Wielki Dregellanie! – zakrzyknął ktoś znajdujący się za plecami myśliwego –
Wstrzymaj się, proszę!
Władca
lasu spojrzał w kierunku wołającego. Sclavyn również.
Kilka
kroków dalej, pochyliwszy pokornie głowę, klęczał Neirion.
–
Czego chcesz, druidzie? – warknął Dregellan. – Przyszedłeś tu sprzeciwiać się
mej woli?
–
Nie, panie – odrzekł zapytany. – Nie śmiałbym tego uczynić. Ale rigdruad
Grippiud opowiedział mi o wizji jaką mu zesłałeś. O tym, jak ludzie cię
rozgniewali. O tym, jaka ich spotka kara.
–
Kara została już wymierzona – odrzekł władca lasu. – Wszystkim,
z wyjątkiem jednego.
–
Wybacz, panie – rzekł Neirion, wciąż chyląc czoło. – Ale nim zrobisz to, co
uczynić zamierzasz, musisz o czymś wiedzieć.
–
Wiem już wszystko, czego mi trzeba – parsknął Dregellan. – To on jest
wszystkiemu winien.
–
Błagam cię, panie, jego myśli stoją przed tobą otworem, wejrzyj w nie
głębiej, nie pozwól by gniew cię zaślepił!
Dregellan
zawahał się, choć złość wciąż wykrzywiała jego oblicze.
–
Chcesz mnie pouczać, druidzie?
–
Nie, panie. Chciałem chronić niewinnych przed twym gniewem. Przybyłem za późno
i tylko jemu jednemu mogę jeszcze przyjść z pomocą. Wierzę, że ktoś
inny odpowiada za wszystko, co się stało. Przekonaj się sam.
Dregellan
przyglądał mu się uważnie, a gdy tylko druid skończył mówić, odpowiedział:
–
Niech tak będzie.
Sclavyn
nie opierał się, gdy raz jeszcze władca lasu wejrzał w jego myśli. Tym
razem trwało to znacznie dłużej, ale myśliwy nie przejmował się już niczym.
Kolejne przemykające przez jego głowę obrazy pozostawiały go nieporuszonym, po
czym gasły, jeden po drugim rozmywając się w pustce.
Wreszcie
Dregellan odsunął się, mierząc myśliwego spojrzeniem. Gdy tylko Neirion odważył
się podnieść na niego wzrok, władca lasu pokiwał głową, a w jego
oczach druid ujrzał dokładnie to, czego oczekiwał.
– I
co teraz? – spytał.
Dregellan
nie odpowiedział. Odwrócił się i ruszył prosto przed siebie, kierując się
na południe. Po chwili przyspieszył kroku.
Neirion
usiadł u boku Sclavyna.
Milczeli
obaj, nie znajdując odpowiednich słów.
Czas
zdawał się upływać wolniej niż zazwyczaj.
W
końcu myśliwy poruszył się, spojrzał na swego towarzysza, potem na stojące
wysoko słońce.
– Co
teraz zrobisz? – spytał Neirion.
–
Jeszcze nie wiem – odrzekł Sclavyn.
–
Jeśli chcesz, ugościmy cię do czasu, aż zdecydujesz. Grippiud z pewnością
nie będzie miał nic przeciwko temu.
– Nie
trzeba mi pomocy.
– Na
pewno?
– Na
pewno. Sam sobie poradzę.
*
Trop
urywał się nad jeziorem.
Dregellan
zatrzymał się na piaszczystym brzegu, przemknął wzrokiem po rozległym akwenie,
zacisnął pięści z bezradnej wściekłości. Nie mógł przekroczyć granicy
swego królestwa, dał słowo, a wciąż nie miał pewności, czy znajdzie się
powód, by je złamać. Poza tym woda nie była jego żywiołem, nie czuł się
w niej dobrze, zapewne i tak nie zdołałby odnaleźć zbiega, który
z pewnością znalazł w niej schronienie.
Gdyby
nie zdrada Irasse, pomyślał, nigdy by do tego nie doszło. Cóż, trzeba ją
było zabić od razu. Miał do niej słabość, dlatego ją puścił i jak się
okazało, drogo zapłacił za ten błąd.
Jednak
co innego bolało go bardziej: dał się podejść.
Wykorzystano
przeciwko niemu jego największą słabość, gwałtowną naturę, która
niejednokrotnie kazała czynić mu rzeczy, których potem żałował. Do tego
posłużono się nieświadomymi swej roli narzędziami, od których nie mógł uzyskać
potwierdzenia swych podejrzeń. Ani Tilraene, ani ów nieszczęsny człowiek nie
wiedzieli o co w tym wszystkim chodzi i dlaczego spotkało ich
to, co ich spotkało. Dlatego właśnie, choć z uwagą badał myśli rusałki,
nie znalazł w nich niczego, co mogłoby świadczyć o zdradzie.
Teraz
już wiedział.
Był niemal
pewny.
Potwierdzenie
pokoju okazało się zapowiedzią wojny, w której pierwszą bitwę przegrał,
zanim zdążył się zorientować, że do niej doszło.
Nie
mógł tak tego zostawić. Nie mógł się poddać.
Musiał
wyrównać rachunki.
Z tą
myślą, wciąż jeszcze wściekły na siebie samego, zawrócił i skrył się
w gęstym lesie.
*
Konni
zatrzymali się nieopodal studni. Dwóch zbrojnych zeskoczyło z wierzchowców
i ruszyło między chaty. Wąsaty oficer lustrował teren przenikliwym
spojrzeniem.
– Co
tu się stało? – spytał jego zastępca, cieszący się poparciem pana
z Driellen młodzik, któremu ledwo co wąs się sypnął. – Bandyci?
– To
nie bandyci – odparł oschle oficer.
Po
tym, co widział w Sivre, myślał że nic go już nie zaskoczy.
Mylił
się.
–
Zabiły ich pszczoły! – krzyknął jeden z żołnierzy, podbiegając do miejsca,
w którym czekali. – Ale co mogło je tak rozwścieczyć…
–
Pogrzebać zabitych – przerwał mu bezceremonialnie oficer. – I rzeknij no
pozostałym, że jak kto pytał będzie, mieszkańców Sivre i Nivall
pomordowali zbójcy.
– Ale…
–
Wykonać!
– A,
zapomniałbym…
–
Tak?
–
Jest coś jeszcze. W tej chacie, o tam, jeden się powiesił u stropu.
Musiał chyba przeżyć atak.
–
Pewnie tak było – odrzekł oficer. – Ale to już bez znaczenia, pochować
z resztą.
– Tak
jest.
Żołnierz
oddalił się pośpiesznie.
– Czy
nie mówiliście wcześniej, że to nie… – młodzik miał własne wątpliwości.
– Co
mówiłem, to jedno, co mówić innym należy, to już oddzielna sprawa – odrzekł
oficer, spoglądając na niego. Tamten wciąż nie wydawał się rozumieć,
w czym rzecz.
–
Przyjdą nowi osadnicy – rzekł po krótkiej przerwie dowódca. – Pan
z Driellen już o to zadba, ale lepiej żeby się nie rozniosło, że
okolicznych bartników pszczoły zabiły, nie sądzisz? Kto wtedy chciałby tutaj
zamieszkać i przejąć ich obowiązki?
– A,
no chyba, że tak – odrzekł młody.