Najpierw dał się słyszeć
dźwięk łamanych gałęzi, krzyki, rżenie koni. Potem sylwetki jeźdźców pojawiły
się między drzewami, rozległo się głośne szczekanie. Mieszkańcy lasu,
zaniepokojeni nagłym zamieszaniem rzucili się do ucieczki. Ptaki z krzykiem
zerwały się do lotu, drobne zwierzęta, które miały taką możliwość, zaszyły się
w swych norach, wiewiórki śmignęły ku górze, ku koronom drzew. Dziki, kręcące
się u podnóża wielkiego dębu, ruszyły pędem w przeciwnym kierunku od tego, z
którego nadchodziły niepokojące dźwięki. I pora ku temu była najwyższa. Myśliwi
już je dojrzeli, rozległ się dźwięk rogu i jeden za drugim, kolejni jeźdźcy
wychynęli z gęstwiny wpadając na polanę. Psy poszły przodem, konni za nimi,
jeden, drugi, trzeci… Zamieszanie nie sprzyjało ich zliczeniu. Większość z nich
przemknęła przez polanę nie zatrzymując się ani na chwilę. Dopiero ostatnia
trójka, poruszająca się znacznie
ostrożniej, dała mieszkańców lasu okazję, na uważniejsze im się przyjrzenie. Dla
wiewiórek nie miało większego znaczenia, że wśród nich znalazły się osoby z
całej grupy znacznie się wyróżniające. Szczególnie dwoje spośród nich,
mężczyzna i kobieta. Jeździec, czterdziestoletni, postawny wąsacz o gęstych,
ciemnych włosach, na czole nosił stalową obręcz zdobioną precyzyjnie naniesionym
wzorem. Ubiór jego, na który składał się bordowy płaszcz, zdobiony złotymi
ćwiekami kaftan, spodnie skrojone do jazdy konnej i sięgające kolan buty
wyszywane złotą nicią, wskazywał w sposób nie budzący wątpliwości na wysokie
pochodzenie. Podobnie sprawa się przedstawiała w przypadku jego towarzyszki.
Kobieta mogła mieć lat dwadzieścia kilka, czarne włosy nosiła upięte w
złocistej siateczce, a cały jej strój nie przystawał zbytnio do charakteru
wyprawy, będąc nieco nazbyt wytworny. Zdawała się pełnić rolę wyłącznie ozdoby
u boku, jak można było przypuszczać, męża. W tej roli sprawdzała się zresztą
doskonale. Gładka cera, proporcjonalna twarz o regularnym zarysie, pełne usta,
nos leciutko zadarty i duże, zielone oczy, wszystko to sprawiało, że mało kto
zatrzymawszy na niej wzrok był w stanie szybko go oderwać. Mimo to wąsacz
zdawał się nie zwracać na nią zbytniej uwagi. Pochłonięty polowaniem,
wypatrywał swych ludzi, którzy zniknęli wśród zarośli na drugim końcu polany. W
końcu zawołał:
- Dalej Kaslanie, nie
traćmy czasu, naprzód! – i ruszył z kopyta.
Trzeci z jeźdźców miał
sięgające ramion, kasztanowe włosy, starannie przystrzyżoną brodę i strój o
wiele mniej wykwintny, choć starannie wykonany, mocny, szyty z myślą nie o
zamkowych komnatach, a o końskim siodle. Przez plecy przewieszony miał cisowy
łuk i zdobiony jasną skórą kołczan, pełen strzał. Ten zdawał się bardziej
zatroskany o towarzyszącą im kobietę. Znajdowało to swe odzwierciedlenie tak w
zaniepokojonym spojrzeniu jak i słowach, którymi odpowiedział:
- Wszyscy poszli przodem
panie, a służba została daleko w tyle. Przed nami teren niepewny, pani Andrea
powinna jechać ostrożnie. Czy mam z nią zostać?
Wąsacz obejrzał się,
spojrzenie miał groźne, surowe.
- Potrzebuję cię.
Zwierzyna wypłoszona, służba wkrótce tu będzie – i zwracając się ku kobiecie
dodał – zaczekaj tutaj, na polanie. Będziesz bezpieczna.
Kaslan zacisnął usta,
rzucił kobiecie pytające spojrzenie.
- Zaczekam. Ruszajcie. –
odpowiedziała przyjemnym, dźwięcznym głosem.
Wąsacz popędził konia,
nie oglądając się. Kaslan niechętnie ruszył za nim. Gdy zniknęli w zaroślach,
na polanie została tylko samotna kobieta na białym koniu. Dźwięki zakłócające
spokój lasu oddalały się. Po chwili dał się słyszeć, z początku jakby
nieśmiały, śpiew co odważniejszych ptaków. Andrea rozejrzała się. Wokół niej
szumiały drzewa. Ich gęste, rozłożyste korony przesłaniały niebo nawet tu, na
polanie. Wysoko stojące słońce przeświecało przez nie, a że wiał wiatr i
gałęzie wciąż były w ruchu, światło migotało, chwilami rażąc podniesione ku
słońcu oczy. Przez chwilę Andrea, młoda żona hrabiego Adrewalda z Enk poczuła
ogarniający ją spokój. Nie zdążyła nawet pomyśleć o tym, że oto jest sama
pośród kniei, w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą roiło się od dzikiej zwierzyny,
także tej niebezpiecznej. W tej właśnie chwili zapomniała o całym świecie i
czuła się wolna. Wystarczyło tylko popędzić konia. Pognać gdzieś w bok, z dala
od kierunku, w którym podążyli mąż, Kaslan i reszta myśliwych. Zapomnieć o
wszystkim, pomknąć przed siebie, poczuć wiatr we włosach…
Zerwała złocistą
siateczkę, potrząsnęła głową rozrzucając swe bujne, czarne włosy. Jeszcze
chwila, dwie chwile, zaraz będzie tu służba, zaraz do niej dołączą. Zacznie się
usługiwanie, dopytywanie czy aby jej czego nie trzeba, potem wróci mąż. Z
upolowaną zwierzyną, tryumfalnie. Potem pojadą na zamek, uczta, wino będzie się
lało strumieniami, grajkowie i trubadurzy na chwilę pomogą zapomnieć o tym jak
dalekie jest jej życie od tej wymarzonej wolności, a potem on przypomni jej,
gdzie jej miejsce i…
Z zadumy wyrwał ją jakiś
szelest w pobliskich krzakach i zaraz potem głośny ryk, gdy potężny odyniec
wypadł spośród zarośli, ledwie kilka kroków od niej. Skąd się wziął? Nie było
czasu na zastanowienie, koń zarżał przeraźliwie, stanął dęba, po czym rzucił
się w las. Straciła równowagę, ale nie spadła. Zacisnęła dłonie na wodzach,
przywarła do grzbietu zwierzęcia, chwytając się ręką jego szyi i zacisnęła oczy
gdy gałęzie smagnęły ją po twarzy. Poczuła krew na policzku i ustach. Biała
klacz mknęła między drzewami, a Andrea mogła myśleć tylko o tym, by próbować
się utrzymać. Na myślenie o niczym innym nie było czasu. Znowu poczuła gałęzie,
potem koń gwałtownie zakręcił, przed oczami mignęły jej świetlne refleksy na
powierzchni jeziora, przybrzeżne zarośla, usłyszała plusk wody pod kopytami,
poczuła, że wodze wyślizgują się z dłoni…
Nagle znalazła się w
powietrzu.
Ręce na próżno szukały
czegokolwiek, czego można by się chwycić. Sekundę później z głośnym pluskiem
wpadła do płytkiej wody, płosząc pływające w pobliżu dzikie kaczki, które nie
omieszkały tego faktu skomentować głośnym, wyraźnie niezadowolonym kwakaniem.
Po chwili oparła się na
rękach, dźwigając się do pozycji klęczącej. Policzek piekł, lewa ręka bolała.
Woda sięgała jej ledwie do połowy uda, gdy tak w niej klęczała. Pomyślała, iż
chyba należy się cieszyć, że nie skończyło się to gorzej. Rozejrzała się,
próbując ustalić gdzie jest i w którą stronę powinna się teraz udać. W okolicy
było tylko jedno jezioro, lecz było ono ogromne, a jego linia brzegowa
nieregularna. O ile zgubić się nie powinna, to już kwestia tego, ile czasu
zajmie jej odnalezienie myśliwych pozostawała otwarta, a ewentualność samotnego
powrotu nie zdawała się już zbytnio kusząca. Jej niedawna myśl o tym, jak to
może uciec i być wolna, nagle zaczęła jej się jawić jako rzecz całkowicie
absurdalna. Jako wybór, którego nigdy nie mogłaby dokonać i w żaden sposób nie
zmieniał tego ani wiatr we włosach, ani słońce na twarzy.
Teraz chciała być
odnaleziona.
Jej wzrok szukał wśród
porastających brzeg jeziora zarośli, kogokolwiek spośród myśliwskiej wyprawy.
Czy byłby to mąż, czy ktoś ze służby, a już najlepiej Kaslan Hilfiker, łowczy
na hrabiowskim dworze. Teraz przy nikim innym nie czułaby się bezpieczniej i
widok nikogo innego nie ucieszyłby jej bardziej.
Jednak na próżno
wypatrywała i nasłuchiwała jakichkolwiek znaków obecności myśliwych. Zaczęła
się zastanawiać, jak długo trwała ta szalona jazda. Co prawda chwile, gdy
rozpaczliwie walczyła o utrzymanie się na końskim grzebiecie dłużyły jej się w
nieskończoność, lecz nie wierzyła by mogło być
to więcej niż kilkanaście sekund.
Koń, pomyślała, zniknął
gdzieś.
Podniosła się i wolnym
krokiem ruszyła w stronę odległego o kilkanaście kroków brzegu, wypatrując
zarówno tych, których znaleźć chciała jak i tego wszystkiego, na co wolała by
się w leśnych ostępach nie natknąć. Jej suknia nasiąkła wodą, co znacząco
utrudniało jej poruszanie się po tej płyciźnie, ale odrobina wysiłku
wystarczyła, by postawić stopy na nie do końca suchym, bo nieco błotnistym, ale
przynajmniej sprawiającym wrażenie bezpiecznego lądzie. Wzięła głęboki oddech,
rozejrzała się chcąc zdecydować, dokąd iść, po czym uznała, że dobrym pomysłem
będzie zawołać.
- Pomocy! Jest tu kto?!
Kaslanie!
Zamilkła i nasłuchiwała
odpowiedzi. Dostała ją nie stąd, skąd się spodziewała i tym bardziej nie od
tego, kogo by chciała usłyszeć.
- Ktoś tu jest, piękna
pani.
Głos był niski, brzmiał
dziwnie, chłodno i nieprzyjemnie. Niemal ją sparaliżował. Przez chwilę nie
wiedziała, czy chce się obejrzeć i przekonać kim jest tego głosu właściciel.
Tylko przez chwilę.
Obejrzała się i
zobaczyła.
Stał jakieś dziesięć
kroków dalej, po kolana w wodzie. Wyższy o głowę od niemal każdego mężczyzna
jakiego znała. Jego włosy, czarne, bujne, mokre, splątane z wodorostami,
zwisały mu do pasa. Był bardzo szczupły, a w jego gładkiej, pozbawionej zarostu
twarzy dominowały wielkie, żółtawe oczy. Jego skóra miała wyraźnie zielonkawy
odcień. Był zupełnie nagi.
Krzyknęła głośno,
krótko, cofając się i potykając o fałdy sukni. Usiadła w błocie. Nieznajomy,
stwór, coś, sama nie wiedziała jak o tym myśleć, przekrzywiło głowę i
zmrużywszy wielkie oczy, przypatrywało się jej uważnie.
- Spokojnie – odezwał
się ten sam, zimny, nieprzyjemny głos.
O spokój było teraz
ciężko. Zdała sobie sprawę, że nie ucieknie, na pewno nie w tym stroju.
Pozostawało więc liczyć na to, że ktoś się zjawi, by wybawić ją z opresji.
Trzeba było dać temu komuś czas. Jak najwięcej czasu. Chwilę trwało nim
opanowała się na tyle, by coś powiedzieć.
- Kim jesteś?
Wiedziała dobrze, że ma
przed sobą istotę należącą do rasy, którą mieszkający nad jeziorem ludzie
straszyli dzieci. Rasy o której krążyło wiele opowieści, rasy, której istnieniu
mieszkańcy większych miast często nie dawali wiary. Jak widać niesłusznie.
- Narreweid, do usług –
odpowiedział stwór, jednocześnie postępując krok do przodu – witaj w moim domu.
- Domu? – odpowiedziała
pytaniem, nie mogąc wymyślić niczego innego.
- Tak. To – wskazał ręką
rozpościerające się za jego plecami wody wielkiego jeziora – to mój dom. Można
by rzec, moje królestwo.
- Koń mi się spłoszył,
już mnie szukają, pozwolisz, że się oddalę.
Obcy uśmiechnął się
lekko, mrużąc oczy w słońcu.
- Jeśli tego sobie
życzysz…
Zdała sobie sprawę, że
nieznajomy mówi nie poruszając ustami, a tym dziwnym czymś w jego głosie był
fakt, że rozbrzmiewał on nie w jej uszach, lecz w umyśle. Znowu postąpił dwa
kroki ku niej i spojrzał jej w oczy, otwierając szeroko swoje.
- Przecież nie chcesz
odejść.
Chciała zaprzeczyć, ale
coś mąciło jej myśli i sama już nie wiedziała, czy to, co usłyszała było jego
słowami czy może jej własną myślą. Wielkie oczy stwora wpatrywały się w nią i z
każdą chwilą strach coraz bardziej ustępował. Przestała myśleć o Adrewaldzie,
Kaslanie i kimkolwiek innym. Wodnik podszedł do niej, wyciągnął swe długie
ręce, chwycił ją za ramiona i podniósł nie przestając wpatrywać się w jej oczy.
Potem poniósł ją przez
wodę w kierunku pobliskich szuwarów.
*
Caslan biegł przez las,
mijał drzewa, przedzierał się przez zarośla. Co chwilę zatrzymywał się,
rozglądał uważnie i nasłuchiwał, szukając czegokolwiek, co wskazało by mu
właściwy kierunek. Tylko chwila wystarczyła, a po Andrei nie zostało śladu.
Służba jej nie znalazła, zniknęła z polany i hrabia czym prędzej zarządził
poszukiwania. Teraz się przejął, pomyślał Caslan. Teraz, gdy diabli wiedzą co
się stało. Wolał szukać sam, rozejrzał się po polanie, wybrał kierunek, wkrótce
trafił na ślady kopyt. Wiedział, że to te właściwe, koń miał oznaczone podkowy.
Większość szukających rozesłał w inne strony, tylko by mu przeszkadzali,
zadeptali by trop, a pożytku i tak by z nich nie miał. Ze sobą wziął tylko
dwóch tropicieli, którym wkrótce kazał sprawdzić teren po obu stronach obszaru,
który sam sobie obrał za teren poszukiwań. Przemieszczał się ostrożnie, uważnie
lustrując wzrokiem tak grunt jak i wszystko, co go otaczało. Podpowiedź mogła
znajdować się wszędzie, musiał więc zachować czujność. W końcu trafił na ślady
kopyt wiodące prostopadle do tych, za którymi szedł. Jedne i drugie należały do
tego samego konia, z czego wywnioskował, że ten musiał zatoczyć koło. Pozostawało
pytanie czy iść za świeższym tropem, czy też przebyć całą trasę, jaką przebył
koń na wypadek gdyby się okazało, że Andrea została zeń zrzucona gdzieś
wcześniej. Rozwiązanie problemu pojawiło się samo. Usłyszał rżenie konia gdzieś
nieopodal. Przyspieszył, kierując się w tę stronę z której dobiegło i
rozgarnąwszy zarośla stwierdził, że stało się to czego się obawiał. Koń zgubił
jeźdźca i co za tym szło, trzeba było przejść się po śladach badając całą drogę
jaką przebył.
- Pani Andreo! – zawołał
w nadziei, że poszukiwana jest gdzieś blisko i być może go usłyszy – Andreo!
Odpowiedziały mu
wyłącznie odgłosy lasu.
Wziął konia za uzdę i
zawrócił, po czym ruszył tropem, którym szedł wcześniej. Jego zwyczajny spokój
i opanowanie gdzieś się ulotniły, gdy zdał sobie sprawę, że może nie znaleźć
jej żywej. Szedł szybko. W końcu ujrzał między drzewami jezioro, usłyszał coś i
zatrzymał się. Pogładził konia po pysku, by go uspokoić i zaczął nasłuchiwać.
Po chwili dobiegło go coś, co mogło być kobiecym krzykiem. Zostawił konia w
zaroślach i ruszył w kierunku, z którego dochodził ten dźwięk. Zatrzymał się na
linii drzew i rozejrzał po okolicy. Próbował złowić jakikolwiek odgłos, nie
zaliczający się do szerokiej gamy, słyszalnych w tej chwili dźwięków, wydawanych
przez liczne, latające nad jeziorem ptactwo. Na próżno. Zatrzymał wzrok na
pobliskich szuwarach i zamarł.
Przedzierała się przez
nie wysoka, humanoidalna postać o sięgających powierzchni wody kudłach
splątanych z wodorostami i nienaturalnym kolorze skóry. Nie to jednak było w
tej chwili dla Kaslana najważniejsze. Ważne było to, że ów dziwny stwór niósł
na rękach nieprzytomną kobietę, w podartej sukni. Kaslan rozpoznał suknię, ale
i bez tego miał całkowitą pewność, co do tego, kogo niesie dziwadło. Zdjął z
pleców łuk, nałożył strzałę na cięciwę i przystanął przy drzewie obserwując. Z
tej odległości wiedział, że trafi. Problem w tym, czy trafi tak, by od razu
zabić. A jeśli nie? Co wtedy zrobi to coś? Sposób w jaki niesie Andreę wskazywał
na to, że wciąż żyła. I to w tej chwili było najważniejsze. Zapewnić jej bezpieczeństwo.
Nic innego się nie liczyło.
Napiął łuk.
Stwór zatrzymał się parę
kroków od brzegu, w sięgającej po kostki wodzie. Potem przeszedł jeszcze parę
kroków, pochylił się i delikatnie złożył swoje brzemię na samym brzegu.
Rozejrzał się, a łucznik cofnął się o krok i schował za drzewem. Miał przed
sobą wodnika, istotę której przypisywano nadzwyczajne zdolności. Nie mógł mieć
pewności czy będzie go w stanie zabić, postanowił więc uciekać się do przemocy
tylko wtedy, gdyby stwór nie dał mu wyboru.
Wodnik spojrzał raz
jeszcze na leżącą Andreę. Następnie obrócił się i po kilku krokach rzucił się w
wodę, znikając pod powierzchnią. Kaslan odczekał jeszcze chwilę, wyszedł zza
drzewa i podbiegł do leżącej na brzegu kobiety. Pochyliwszy się nad nią,
odetchnął z ulgą. Żyła. Kiedy tylko uniósł jej głowę i wymówił imię, otworzyła
oczy.
Słońce wciąż było wysoko
i jego promienie sprawiły, że musiała je zaraz przymknąć. Łucznik przesunął się
tak, by dać jej trochę cienia. Spojrzała na niego wzrokiem, z którego wyczytał
zdziwienie i zaskoczenie.
- Co się stało? –
spytała.
- Chyba ja powinienem o
to pytać – powiedział łucznik, uśmiechając się.
Nadal zachowywał
czujność, wciąż mając na oku kierunek, w którym oddalił się wodnik.
-
Koń…koń się spłoszył i…i…
Widać było, że próbuje
sobie przypomnieć, ale bezskutecznie.
- Zrzucił cię na brzegu,
leżałaś tu, gdy cię znalazłem.
Kaslan nie umiał kłamać,
ale tym razem nie wzbudził podejrzeń, gdyż Andrea była wciąż zbyt mocno
oszołomiona, by zauważyć, że nie mówi wszystkiego. Chciał jej powiedzieć o tym,
co widział, lecz coś podpowiadało mu, że być może lepiej dla niej będzie nie
wiedzieć. I postanowił zachować to dla siebie, przynajmniej do czasu, gdy
zajdzie potrzeba, by się tą wiedzą podzielić.
Gdy
już oprzytomniała do końca, pomógł jej wstać i przyprowadził konia. Potem
pomógł jej na niego wsiąść, po czym poprowadził go poprzez knieję aż do polany,
na której czekał już hrabia ze swymi ludźmi. Na widok odnalezionej nie okazał
zbytnich emocji. Podjechał wolno, mierząc ją wzrokiem, po czym zapytał,
kierując swe słowa bardziej do łowczego, niźli do żony:
-
Cóż to się stało?
-
Koń poniósł – rzekł Kaslan, a w gardle miał sucho – dziękować bogom, że pani
cała i zdrowa.
-
Bogom – powtórzył hrabia – i temu, kto ją całą i zdrową na powrót do mnie
sprowadził. Tyś Kaslanie jest człek bezcenny i niezawodny. Takiego mieć przy
swoim boku to szczęście prawdziwe. Dziś będziemy pić za twoje zdrowie.
Łowczy
skłonił się lekko, ale myślami był wciąż nad jeziorem i miał nieodparte
wrażenie, że jeszcze długo nad nim zostanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz