Świst wiatru zagłuszał wypowiadane słowa. Bjorn
obejrzał się w stronę towarzysza, chcąc się upewnić, czy ten wołał
rzeczywiście, czy może to tylko słuch spłatał mu figla. Poprawił futrzany
kołnierz i ustawiając się plecami do wiatru, zawołał.
- Mówiłeś coś!?
Fingein szedł ku niemu, rozkładając bezradnie ręce.
Kilka kroków za nim, niknęła w śnieżnej zawierusze sylwetka trzeciego
mężczyzny.
- Co?! – wrzasnął opatulony ciężkim płaszczem
czarnobrody, przecierając zasypane śniegiem oczy. Bjorn machnął tylko ręką,
odwrócił się i poszedł prosto przed siebie. Warstwa leżącego na lodzie śniegu
nie była jeszcze zbyt głęboka, wciąż można było iść stosunkowo szybko i nie
wkładając w to większego wysiłku. Gdyby nie ten wiatr…
Czas naglił.
Bjorn zdawał sobie z tego sprawę doskonale. Od napaści
na wioskę minęły zaledwie dwie godziny. Wszystko stało się szybko, niemalże w
mgnieniu oka kilka chat stanęło w ogniu, a napastnicy zniknęli tak samo nagle,
jak się pojawili. Nim ktokolwiek zdążył zareagować, uszli w las, dając
mieszkańcom nadbrzeżnej osady możliwość gaszenia swych domostw. Chata Bjorna
także płonęła, ale on jej nie ratował. Miał nieporównywalnie większe
zmartwienie, które sprawiło, że nie zastanawiał się nad tym, co należy czynić. Opuścił
wioskę. Fingein i Snaevarr, bracia jego żony, poszli za nim.
Nim jeszcze zawierucha rozpętała się na dobre, ślady
uciekających poprowadziły ich przez las, nad sam brzeg zamarzniętej cieśniny. O
tej porze roku do przejścia na kontynent nie potrzeba było łodzi. Napastnicy
wiedzieli o tym. Musieli zresztą pochodzić z drugiego brzegu, gdyż tam właśnie
wracali.
A z nimi co najmniej trzy porwane kobiety. W tym i
Raegiahl.
Na myśl o niej przyspieszył kroku. Nie oglądał się za
siebie, nie myślał o z trudem za nim nadążających towarzyszach. Wiedział, że im
także zależy, wiedział też, że nie aż tak, jak jemu. Gdy okazało się, że
przyjdzie im iść na południe, wyczekiwał tylko chwili, gdy któryś z nich zechce
zrezygnować.
Wiatr zacinał bezlitośnie. Policzki drętwiały z zimna.
Nie sposób już było trzymać się śladów, ale spodziewał
się, że ścigani obiorą najkrótszą, możliwą drogę, która zaprowadzi ich na
Północny Cypel. Zapewne w leżącej na nim osadzie poszukają schronienia przez
zamiecią, a gdy tylko pogoda się poprawi, ruszą dalej.
Musiał ich dopaść wcześniej.
- Bjorn! Czekaj! – wołał młodszy ze szwagrów, Fingein.
Nie zareagował. Parł wciąż naprzód, nie oglądając się.
Przebycie cieśniny pieszo, w dobrych warunkach zajmowało około godziny. Przy
takiej pogodzie czas ten mógł się znacznie wydłużyć, szczególnie gdyby pomylił
kierunek marszu. Koncentrował się więc na tym, by go nie zgubić, o tym co
będzie później, nie myślał.
- Bjorn!
Głos dobiegał z większej niż jeszcze przed chwilą
odległości. Fingein nie nadążał za nim, co zresztą nie dziwiło go wcale. Choć
do młodzików już od dawna się nie zaliczał, Bjorn siłą i wytrzymałością górował
nad pozostałymi mieszkańcami osady zdecydowanie. Potężnie zbudowany, wielki niczym góra brodacz
o płowych włosach, samym swoim wyglądam wzbudzał respekt, a ci, którzy go
znali, wiedzieli dobrze, że w pewnych okolicznościach potrafi być nawet
groźniejszy, niż by się mogło wydawać. Tego popołudnia, miała miejsce właśnie
tego rodzaju sytuacja. Fingein i Snaevarr zdecydowali się mu towarzyszyć, wierząc
zapewne, że jeśli ktoś byłby w stanie odbić uprowadzone kobiety z rąk napastników,
to tylko i wyłącznie on. Teraz jednak sił im najwyraźniej zaczynało brakować, a
on nie był przekonany, czy warto na nich czekać.
Zatrzymał się i obejrzał za siebie. Sylwetka Fingeina
zarysowała się pośród zawiei. Posłał mu pytające spojrzenie.
- Snaevarr nie da rady – powiedział dysząc ciężko
czarnobrody – ja zresztą też resztką sił już ciągnę. Musimy zwolnić.
- Zwolnijcie więc – odparł ponuro – nieść was nie
będę, a waszej siostrze powiem, że wam tchu zabrakło i musieliście jej
ratowanie odłożyć na później.
- Miejże litość, człowieku! Jeśli my nie możemy iść
szybciej to i ci, których ścigamy z pewnością nie mogą. Dopadniemy ich. Jeśli
nie za dnia, to nocą.
- Śnieg ślady zasypie – odrzekł Bjorn – a jeśli nie
pójdą tam, gdzie myślę, że pójdą, wtedy szukaj wiatru w polu. Odpocznijcie,
jeśli musicie. Ja idę do Froeve. Tam o mnie pytajcie.
To powiedziawszy wznowił marsz, narzucając sobie
tempo, które wymagało odeń zmobilizowania wszystkich sił jakie mu jeszcze
pozostały. Dłoń zacisnął na rękojeści zawieszonego u pasa szerokiego miecza,
drugą chwycił za przecinający mu pierś skórzany pas, na którym zawieszoną miał
okrągłą, wzmocnioną stalowymi okuciami tarczę. Nie miał czasu na przygotowanie
się do drogi. Prowiantu nie wziął ze sobą żadnego, tylko broń i sakiewkę.
Liczył na to, że jej zawartość będzie wystarczająca.
Biegł przez lodowe pustkowie, na próżno wypatrując
znajomego kształtu wzgórz leżących po drugiej stronie cieśniny. Biała zasłona
spowijała świat, pod podeszwami masywnych butów, trzeszczał śnieg. Towarzysze
musieli zostać daleko w tyle. Nie tracił już czasu na oglądanie się za nimi.
Nie spodziewał się, że tak szybko opadną z sił i nie był pewien, czy w ogóle
ich jeszcze zobaczy. Nie zdziwiłby się wcale, gdyby dali sobie spokój i
zrezygnowali.
On jednak tego uczynić nie mógł.
Raegiahl…
Oddychał szybko i ciężko, serce tłukło mu się w piersi
i patrząc na wprost, zdało mu się, że ujrzał jej twarz formującą się z
sypiącego z nieba śniegu. Przyspieszył, choć sił mu zaczęło brakować i już w
chwilę później musiał na powrót zwolnić. Jakiś ciemny, podłużny kształt
zamajaczył mu przed oczami. Z każdym kolejnym krokiem upewniał się w
przekonaniu, że ma przed sobą postać ludzką, leżącą na lodzie, twarzą do dołu.
Zatrzymał się tuż przy niej.
Gdy się nachylił, przez głowę przemknęła myśl, którą
szybko od siebie odepchnął. Zgodnie z nią jednak, to rzeczywiście była kobieta.
W przeciwieństwie jednak do Raegiahl, włosy miała proste i ciemne. Obrócił ją i
zacisnął zęby.
Od lewego uchu, przez policzek i nos ciągnęła się
głęboka, pokryta kryształkami lodu rana. W otwartych oczach zastygł wyraz
przerażenia.
- Naeglinn – wyszeptał – śpij spokojnie.
Podniósł się i rozejrzał, chcąc ustalić właściwy
kierunek. Wydawało mu się, że dostrzegł w słabnącej nieco zawiei ciemny zarys
wzgórz i ruszył w tym kierunku. Szybko upewnił się, że miał rację.
Północny Cypel ciągnął się w poprzek cieśniny na
długości blisko czterystu metrów. W połowie tej odległości znajdowała się
licząca zaledwie siedem chat rybacka wioska Froeve. Ku niej skierował swe kroki,
licząc na to, że znajdzie tam to, czego szuka, lecz z każdą chwilą coraz
większe go ogarniało zwątpienie. Martwa twarz Naeglinn, jego kuzynki, której
mąż nie tak dawno zmarł wskutek niefortunnej rany odniesionej w trakcie
polowania, wciąż stała mu przed oczami. Osierociła dwoje dzieci i ktoś będzie
się teraz musiał nimi zająć. On sam nie miał nikogo poza Raegiahl, a teraz i ją
mógł utracić.
Do wioski zbliżał się, czując narastający w nim gniew.
Nie ujrzał ani żywej duszy, wszyscy musieli skryć się w chatach. Dłoń w
futrzanej rękawicy trzymał zaciśniętą na rękojeści. Jego błękitne oczy lustrowały
okolicę w poszukiwaniu jakiegokolwiek śladu bytności ludzi, których szukał.
Na progu jednej z chat ujrzał owiniętego płaszczem
starca w futrzanej czapie. Ten cofnął się z obawą w oczach. Bjorn skierował się
ku niemu, unosząc dłoń w przyjaznym geście.
- Witaj, Isgeir – powiedział.
Na dźwięk swego imienia starzec wyraźnie się uspokoił
i wyszedł o dwa kroki przed chatę.
- Bjorn Krignarsson? – zapytał, przyglądając się
przybyszowi niepewnie – oczy mnie już zawodzą ostatnimi czasy, ale chybam się
nie pomylił.
- To ja.
- Myślę, że powód twej wizyty mnie nie zaskoczy –
powiedział Isgeir.
- Są tutaj? – spytał Bjorn.
- Byli – odrzekł starzec – krótką zaledwie chwilę.
Spierali się głośno o to, czy zatrzymać się i przeczekać śnieżycę, czy też iść
dalej. Pościgu się obawiali.
Bjorn zmarszczył czoło. A więc nie będzie tak prosto.
- Były z nimi kobiety?
- Widziałem dwie, prowadzone na powrozie,
przytroczonym do siodła tego, którym im przewodził. Reszta była pieszo.
- Wiesz dokąd poszli? – spytał Bjorn z nadzieją w
głosie.
Stary skinął głową.
- Brzegiem, na wschód. Jeden wspominał coś o targu w
Zavarq.
Wszystko się zgadzało. W Zavarq można było kupić i
sprzedać wszystko, niezależnie od tego, co miało w tej sprawie do powiedzenia
prawo. Właściwie to w Zavarq o czymś takim jak prawo nikt nie słyszał. Liczyły
się pieniądze. Nic ponadto.
- Potrzebuję żywności – powiedział Bjorn – ruszyłem
tak szybko jak mogłem, nie było czasu się przygotować.
- Nie mów mi Bjornie, że wśród tych kobiet…
- Tak, Isgeir. Odebrali mi ją, ale co zabrali, zwrócą
z nawiązką.
- Nie wątpię. Może przyda ci się jeszcze wiedzieć, że
ten ich wódz bliznę miał na policzku paskudną, właściwie rzec by można, dziurę.
A wołali go Mercraed. Jedzenia ci zaraz damy, tym się nie martw.
- Mam pieniądze – rzekł Bjorn.
- Tym się nie martw – powtórzył Isgeir – znałem ja
ojca twojej Raegiahl. Będę się modlił o jej bezpieczny powrót.
To powiedziawszy wszedł na powrót do chaty,
zapraszając Bjorna do środka. Gość wszedł więc za nim i zatrzymał się przy
samych drzwiach. Gdy tylko starzec z pomocą żony, oraz drugiej, znacznie
młodszej kobiety przygotowali dlań pakunek z jedzeniem, zebrał się szybko i
podziękowawszy za pomoc, miał już ruszać, gdy wtem o czymś sobie przypomniał.
- Gdyby z północy przybyli tu bracia Raegiahl – rzekł do
starca – powiedz im gdzie mogą mnie znaleźć.
- Powiem na pewno – odrzekł stary.
Bjorn skinął mu lekko, po czym nie oglądając się
więcej, ruszył brzegiem, prosto na wschód.
Wiatr nie ustawał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz