piątek, 18 grudnia 2015

WŁADCA KNIEI

Przemknął między pniami dwóch masywnych drzew, zahaczając porożem o jeden z nisko wyrastających konarów. Skrzywił się, słysząc trzask i szarpnął głową, w mgnieniu oka się uwalniając. Ramieniem odepchnął przegradzające mu drogę gałęzie i głośno dysząc, wypadł na polanę. Pociągnął nosem i rozejrzał się po okolicy.
Zapach przybierał na wyrazistości. Człowiek musiał być blisko. Tak, tego Dregellan był pewien, podobnie zresztą jak i tego, że lada chwila go dopadnie. Nie wiedział tylko, co stanie się potem.
Czas gonił. Miał coś do zrobienia i musiał się śpieszyć.
Odchrząknął, splunął przez ramię i jął nasłuchiwać. Był w stanie wyłowić i bezbłędnie rozpoznać każdy obcy dźwięk, a na wypowiadane ludzkim głosem słowa wyczulony był bardziej niż na cokolwiek innego. W końcu to właśnie ludzie najczęściej zakłócali panujący w kniei spokój.
A on nie zamierzał im na to pozwalać.
Szelest, trzask łamanej gałązki. Gdzieś po lewej.
Zwrócił głowę w tym kierunku, bezskutecznie próbując przebić wzrokiem otaczającą go gęstwinę.
Jednostajny, z każdą chwilę mniej wyraźny odgłos kroków. Człowiek poruszał się cicho, ostrożnie, zapewne zdołałby ujść uwadze innych mieszkańców puszczy.
Dregellan uśmiechnął się ponuro. Przesunął dłonią wzdłuż sięgającej pasa brody. Intruz z pewnością nie spodziewał się, z kim przyjdzie mu mieć do czynienia, a podążający jego śladem niemal czuł już tę satysfakcję, jaką miał mu niebawem przynieść widok przerażenia w oczach ofiary.
Zacisnął palce na trzymanej w dłoni długiej witce i ruszył w kierunku, z którego dochodził odgłos kroków. W chwilę później mknął między drzewami z szybkością, o jaką trudno byłoby go podejrzewać, oceniając tylko po posturze i okazałym brzuchu.
Wtem usłyszał.
I zatrzymał się gwałtownie, ryjąc racicami w ziemi.
Wołanie? Śpiew?
Szedł powoli, choć zdecydowanie, prosto do źródła dźwięków. Z każdą chwilą coraz wyraźniej dobiegał go głos człowieka:
– Wybaczenia twego upraszam, władco kniei, o łaskę twą błagam, królu puszczy…
Dregellan skrył się za pniem wiekowego dębu.
Słuchał.
– Oto jest serce zwierzyny, która padła od mej strzały – mówił dalej człowiek. – Przyjmij ten dar i spójrz łaskawym okiem na tych, którzy oddają ci pokłon.
Mężczyzna wyglądał na młodego, ciemne włosy okalały jego gładko ogoloną twarz. Siedział przy pokrytym świeżą krwią ołtarzyku u stóp smukłego drzewa, pokornie opuściwszy głowę.
Przed nim, na czerwonym od posoki kamieniu spoczywało serce leżącej kilka kroków dalej łani.
Dregellan zmarszczył brwi. A więc to tak, pomyślał, kręcąc głową z niezadowoleniem. Jeden z wtajemniczonych. Jeden z tych, którym Grippiud obiecał bezpieczeństwo, o ile tylko przestrzegać będą zasad.
Ech, czemuż na to przystał?
Pewnie dlatego, rozważał w duchu, że więcej z tego płynęło korzyści, niźli niewygód. Cóż bowiem znaczyło życie zwierząt, które padały od strzał okolicznych myśliwych, gdy w zamian mógł mieć swe wierne sługi także i pośród ludzi? A ci darzyli druidów szacunkiem, zanosili do nich swe prośby, wierzyli w moc, która za nimi stała…
Jego moc.
Myśliwy dopełnił rytuału, zrobił, co do niego należało. Niezależnie od tego, na co Dregellan miał w tej chwili ochotę, wypadało pozwolić mu odejść.
Wtem, kątem oka, złowił ruch w zaroślach, nie dalej jak kilka kroków za plecami człowieka. Wytężył wzrok.
Jakaś postać mignęła mu między drzewami. Czyżby nie tylko on wpadł na trop myśliwego? Należało to sprawdzić jak najszybciej. Ruszył więc w tym kierunku, obchodząc od prawej miejsce, w którym pozostawał wciąż jeszcze skupiony na modłach człowiek. Idąc zaś, nasłuchiwał nie tylko dźwięków, ale i… myśli.
I wnet trafił na to, czego szukał.
Zamiary jakie żywiła wobec swej niedoszłej ofiary przemykająca pośród drzew mieszkanka lasu nie były jeszcze sprecyzowane. Najwyraźniej nie zdążyła podjąć decyzji, ale w tej chwili nie miało to już znaczenia.
– Irasse!
Myśl sięgnęła celu. Wezwana zamarła w bezruchu, rozglądając się w poszukiwaniu wołającego.
– Złożył ofiarę – rzekł Dregellan, nie używając słów – nie wolno ci go tknąć.
– Ale… ja…
– Pójdziesz ze mną.
Po chwili dołączyła do niego. Otaksował ją wzrokiem, zastanawiając się przez krótką chwilę, jak też mogłoby się skończyć jej spotkanie z człowiekiem, gdyby nie zdecydował się interweniować. Irasse, ze swymi sarnimi oczętami, splątanymi puklami kruczoczarnych włosów i kształtnymi piersiami, z pewnością mogłaby zrobić z myśliwym co tylko by się jej zamarzyło. Dregellan nie sądził by rogi, zakończone kopytami, pokryte sierścią aż do połowy ud nogi, ani nawet ogon, którym w tej właśnie chwili nerwowo zamiatała, miały stanowić ku temu jakąkolwiek przeszkodę.
Nie była w stanie zapanować nad swymi myślami na tyle, by ukryć przed nim, to, czego i tak się domyślał. Jeszcze przed chwilą była gotowa go zdradzić. Teraz czuła już tylko strach.
Widząc, że łowca zabrał się właśnie za oprawianie zdobyczy, Dregellan dał Irasse do zrozumienia, by podążała za nim. Następnie odwrócił się i pognał przed siebie.
Zatrzymał się nad płynącym przez las strumieniem. Nabrał wody w dłonie i pił, pozwalając przeźroczystej cieczy przepływać między palcami i ściekać po brodzie. Potem parsknął głośno, potrząsnął głową, w końcu zatrzymał wzrok na twarzy swej towarzyszki. Wyglądała na wystraszoną i wcale jej się nie dziwił.
– Naszła cię chętka na człowieka, co? – wycedził przez zęby, marszcząc groźnie brwi. – Z początku myślałem, że spróbujesz go zabić, dlatego cię powstrzymałem, gdybym szybciej się domyślił, na co się zdecydujesz…
– Wybacz mi, Dregellanie, nie chciałam cię znieważyć…
Zmrużył oczy, jednocześnie unosząc dzierżącą długą witkę dłoń. Irasse opadła na kolana, pochyliła głowę.
– Łaski! – zakrzyknęła z rozpaczą w głosie.
Stał nad nią w milczeniu, bacznie śledząc każdy jej ruch.
W końcu nie wytrzymał. Wybuchnął śmiechem, jednocześnie gładząc się dłonią po łysinie. Uniosła ku niemu oczy, nie kryjąc zaskoczenia.
Przestał się śmiać, charknął, splunął, znów na nią spojrzał.
– Masz szczęście – powiedział – żeś mi się już znudzić zdążyła. Nic dziwnego, że cię ku innym ciągnie, skorom cię tak zaniedbał. Idź, Irasse, czyń, co ci się podoba.
– Jak to? Czy ja…
– Nie należysz już do mnie – odparł, patrząc jej prosto w oczy. – Możesz odejść, jesteś wolna.
Wyraz twarzy Irasse zdradzał zakłopotanie. Wyglądało na to, że nie do końca spodobało się jej to, co usłyszała. Zabrakło jej jednak odwagi, by swoje wątpliwości ubrać w słowa, on zaś, choć wyczuł je natychmiast, nie widział potrzeby się do nich odnosić. Miał ważniejsze sprawy na głowie. Nadszedł czas, by zająć się jedną z nich.
Zawrócił, wolnym krokiem ruszył na południe, w stronę brzegu jeziora.
Nie oglądał się za siebie.

*

Sclavyn minął ostatnie drzewa i zatrzymał się na skraju lasu. Pokaźnych rozmiarów pszczoła zabrzęczała mu nad samym uchem i poleciała przed siebie, gdzieś ponad pastwiskiem. Młody myśliwy śledził ją wzrokiem, póki nie dołączyła do innych, kręcących się wokół licznych w tym miejscu polnych kwiatów, uśmiechnął się sam do siebie, odetchnął głęboko i przerzuciwszy swą zdobycz przez ramię, pomaszerował raźnym krokiem ku najbliższym zabudowaniom.
Na całą wioskę składało się zaledwie pięć chat i jedna, wspólna obora, wszystko pobudowane na zboczu wzgórza, pod samym lasem. Niknąca pośród wysokiej trawy dróżka wiodła w dół, przez zieloną łąkę, skręcając ku zachodowi. I był to jedyny kierunek, z jakiego mieszkańcy Nivall, bo takie miano osada nosiła, spodziewać się mogli jakichkolwiek gości. Ci zaś nie mieli wielu powodów by tę zapadłą dziurę odwiedzać. Nie biegł tędy bowiem żaden szlak, którym można by dotrzeć w jakieś ciekawsze miejsce, nie było gospody, w której można by się zatrzymać, a przebycie jedynej wiodącej tu drogi wozem stanowiło nie lada wyczyn.
Pieniędzy na dobrą sprawę nikt tu nie potrzebował. Wszystko to, czego mieszkańcom wioski mogło zabraknąć, pozyskiwali w drodze wymiany za towary, z których Nivall słynęło w okolicy: miód i wosk. Byli bowiem Nivallczycy bartnikami z dziada, pradziada, a okalające wieś zagajniki roiły się od brzęczących, pracowitych owadów, które stały się nieodłączną i najważniejszą częścią życia zamieszkujących to miejsce ludzi.
Owoce swej pracy dostarczali oni do Sivre, wioski położonej nieco na południe, do której to bez trudu dało się dotrzeć wozem od strony traktu biegnącego północnym brzegiem Wielkiego Jeziora. Tam właśnie wymieniali je na to, czego im było trzeba, i stamtąd nivallski miód i wosk wyruszały w dalszą drogę kupieckimi wozami przemierzającymi szlak łączący graniczny gród Karnhen z portem w Soggheim i stolicą. 
Pozostającej na zupełnym uboczu wioski nikt więc właściwie nie odwiedzał, a wszelkie kontakty jej mieszkańców ze światem zewnętrznym zachodziły tylko i wyłącznie wtedy, gdy sami ku nim dążyli. I właśnie tego dnia, zamiar taki zrodził się w głowie wracającego z udanych łowów Sclavyna.
Zatrzymał się u progu chaty pochylonej niczym przygnieciony ciężarem lat wiekowy starzec. Pchnął uchylone drzwi i wkroczył do izby.
– Wróciłem, matulu! – zawołał od wejścia. – Szczęście mi dopisało. Popatrz tylko!
Matka, siedząca do tej pory z twarzą zwróconą ku otwartemu oknu, obejrzała się, a uśmiech rozjaśnił jej twarz, jak zawsze, gdy jedyny syn wracał do domu. I choć nigdy na długo jej nie opuszczał, witała go z radością, która mogłaby kazać komu sądzić, że wiele dni minęło odkąd się ostatnio widzieli. 
– Zrobiłeś, co trzeba syneczku? – spytała, uważnie mu się przyglądając. – Ofiarę złożyłeś? Prosiłeś wybaczenia?
– Tako rzekłem i uczyniłem, jak druidzi przykazali – potwierdził Sclavyn. – Słowo w słowo. Choć wcale nie wiem, czy to nie bujda, to całe gadanie…
Matka zadrżała, położyła mu dłonie na ramionach, spojrzała głęboko w oczy.
– Nie wolno ci tak myśleć!
Z jej oblicza biło przekonanie o słuszności wypowiadanych słów. Nie potrafił się jej sprzeciwić, nawet jeśli jego własny rozum dyktował mu co innego. Ojca rozszarpały wilki, to nie mogło mieć nic wspólnego z…
Inna myśl, która chodziła mu po głowie od świtu, doszła teraz do głosu i w jednej chwili zapomniał o całej reszcie.
– Zwołaj ludzi, matulu, podzielcie się mięsem, starczy dla wszystkich, a ja…
Już wiedziała, wyczytał to z jej twarzy.
– Idziesz? – spytała, bezskutecznie próbując skrywać ogarniający ją smutek.
– Idę – potwierdził Sclavyn. – Wrócę przed zmrokiem, obiecuję.
Kiwnęła głową, jakby godząc się z losem. Chłopak odwrócił się w stronę drzwi.
– Zaczekaj – powiedziała nagle, a gdy na nią spojrzał, nachylała się nad otwartą skrzynią. – Mam tu coś… Może ci się przyda… O, jest.
Uniosła dłoń, na której wisiał sznur bursztynów. Chłopak dobrze wiedział, co ma przed oczyma.
– Twój prezent – powiedział. – Od ojca. Co mam z tym zrobić?
– Zrobisz, co zechcesz. – Uśmiechnęła się znacząco. – Jeśli jest ktoś, komu chciałbyś to podarować…
– Ale to…
– Ja już tego nie włożę – odparła stanowczo. – Czas nadać mu nowe znaczenie.
– Dobrze, matulu. Dziękuję.
Wziął naszyjnik, zwinął go w dłoni i wrzucił do przewieszonej przez ramię torby. 
– Będę na ciebie czekała.
Skinął jej lekko, uśmiechnął się serdecznie.
I wyszedł.

*

Zatrzymał się o rzut kamieniem od brzegu. Oparł plecy o pień drzewa i wsunął do ust kawałek kory zdartej z mijanej kilka chwil wcześniej lipy. Zęby zgrzytnęły na chropowatej powierzchni, Dregellan skrzywił się, splunął obficie i zwrócił wzrok ku wodom jeziora.
Nic. Ani śladu po spodziewanym gościu.
Spojrzał na słońce, by ocenić porę dnia.
Cóż, widać, wbrew swym obawom, przybył zbyt wcześnie i teraz to jemu przyszło czekać. Choć lubił myśleć, że cierpliwość jest jego mocną stroną, to w pewnych sytuacjach ogarniały go co do tego wątpliwości i wyglądało na to, że jest to właśnie jeden z tych momentów. Najchętniej zawróciłby, by przez kolejne godziny przemierzać leśne ostępy, a w końcu przyjść tu ponownie, gdy miałby już pewność, że to jego niecierpliwie wyczekują.
Kora trzasnęła między zębami.
Gdzieś w oddali, spośród fal, wyłoniła się wpierw głowa, która zbliżała się z wolna do brzegu, wkrótce potem, gdy była już blisko, pokazały się ramiona i cała reszta smukłej postaci. Jej długie, mokre włosy sięgały połowy ud; szła wolno, ostrożnie, uważnie się rozglądając.
Dregellan uśmiechnął się pod nosem. Niczego sobie rusałka, pomyślał, ciekawe, ile z niej będzie pożytku?
Zatrzymała się o kilka kroków od brzegu, stojąc w sięgającej kostek wodzie. Widok ten był na tyle interesujący, że obserwujący ją z zarośli mieszkaniec lasu pozwolił jej poczekać dłużej, byle tylko zdążyć się nim w spokoju nacieszyć.
W końcu, gdy już rusałka zniechęcona widać tym, że nikt jej na brzegu nie powitał, jęła się cofać w głąb jeziora, Dregellan opuścił swą kryjówkę. Postąpił naprzód i wydał z siebie donośny ryk, który natychmiast przykuł jej uwagę. Na widok zmierzającego ku niej masywnego brodacza o zwieńczonej okazałym porożem łysej głowie, westchnęła głośno, zasłaniając usta dłońmi. Przez chwilę wyglądała, jakby miała rzucić się do ucieczki, skryć pośród fal i więcej się nie pojawić. I takie pomysły chodziły jej po głowie, co zresztą nie uszło uwadze Dregellana. Nim jednak zdążyła zamiar ów wprowadzić w życie, władca lasu posłał jej uspokajającą myśl, będącą jednocześnie wezwaniem do zatrzymania się. Owemu wezwaniu, mieszkanka jeziora nie ośmieliła się sprzeciwić.
Doszedł do miejsca, w którym wody jeziora obmywały nabrzeżny piasek. Nie odrywając badawczego spojrzenia od drobnej postaci rusałki, Dregellan przemówił:
– A więc to ciebie przysyła nowy władca jeziora? Jak cię zwą?
Pochyliła głowę.
– Pośród mych sióstr znają mnie jako Tilraene – powiedziała – lecz to, jak mnie zechcesz nazywać, władco kniei, tylko od ciebie zależy. Jestem bowiem nie tylko posłanniczką wodnika ale i… jego darem, dla ciebie. 
Dregellan parsknął głośno, pokręcił głową, nie dowierzając słowom, a jednocześnie stwierdził, że głos miała miły dla ucha.
– Wszystko po imieniu nazywam, a więc i z tobą nie będzie inaczej. Mówisz, żeś Tilraene? Niech ci będzie. Mówisz żeś darem dla mnie? To się nawet i dobrze składa, bom się miał właśnie zacząć rozglądać za… hmm… Może to sobie zostawimy na później, teraz mów, co chciał mi przekazać Navaerreid.
Rusałka skłoniła się jeszcze niżej.
– Jego słowa wyryte są w mej duszy, ta zaś stoi przed tobą otworem, władco kniei.
– Czy ja się niejasno wyrażam? – odrzekł, wyraźnie już zirytowany, Dregellan. – Gdybym chciał czytać w twej duszy po prostu bym to zrobił, ale tak się składa, że w tej chwili wolę posłuchać. Zrób mi więc tę przyjemność i gadaj!
Ostatnie słowa, wypowiedziane już podniesionym głosem, sprawiły, że rusałka skuliła się, jakby w oczekiwaniu na cios. W tej chwili władca lasu zdał sobie sprawę z tego, że jej niespokojny wzrok wciąż kierował się ku trzymanej przezeń długiej witce. Musiała wiedzieć. O tak, z pewnością znała jej właściwości.
I bała się.
– No, już, nie lękaj się, wodniczko – rzekł Dregellan. – Przecie nie zrobię ci krzywdy, bo, jak mniemam, drugiej mi już nie przyślą, prawda? Po prostu mów, co wiesz.
Tym razem przemawiał już do niej spokojnie, a jego ton widać odpowiednio na rusałkę podziałał. Spojrzała nań już bez strachu i po chwili zaczęła mówić:
– Navaerreid zobowiązał się dochować wszelkich obietnic, które złożył jego ojciec. Chce, by ustanowione przezeń granice utrzymać, a tym samym uniknąć wszelkich sporów i niesnasek. Uznaje ciebie, wielki Dregellanie, za władcę lasów i łąk, sobie zaś pragnie zostawić jedynie jezioro, wraz z położonymi nań wyspami. Na dowód swej dobrej woli i w imię przyjaźni jaka cię łączyła z jego ojcem, posyła ci…
– Ciebie – dokończył Dregellan. – Przyznam, że zdołał mnie tym zaskoczyć. Zastanawiam się nawet, czy takowy dar przyjąć mi wypada, bo nie wiem, czy zdołam się wodnikowi odwdzięczyć.
– Nie oczekuje tego – odparła rusałka. – Starczy, jeśli przystaniesz na jego propozycję.
– To się chyba da zrobić – rzekł władca lasu, lustrując swój podarek od stóp do głów. Zadowolony z wyników obserwacji pokiwał głową z uznaniem. – Pierwszej lepszej mi wodnik nie posłał, nieprawdaż?
Tilraene zarumieniła się i spuściła wzrok.
– Jest tylko jeden problem – rzekł Dregellan. – Skoro jezioro, jak to było od dawien dawna postanowione, pozostaje w ręku wodnika, tedy ja nie mam do niego wstępu, a więc cóż mi z podarku, który z wody na dłużej wyjść nie może?
– Spytałam go o to samo – przyznała Tilraene.
– I cóż ci rzekł na to?
– Że znajdziesz sposób.
– I słusznie – zgodził się władca lasu. – Znajdę.
Po czym doskoczył do niej, pochwycił, uniósł w górę i trzymając w potężnych ramionach, ruszył pędem przez las, z każdym krokiem oddalając się od brzegu. Rusałka krzyknęła ze zgrozą, nigdy bowiem przedtem nie zdarzyło się tak, by straciła z oczu życiodajne wody jeziora, które było jej domem.
Dregellan wyczuł strach Tilraene przeistaczający się w trwogę, a gdy poczuł, że drży, kurczowo zaciskając dłonie na jego ramionach, zwolnił kroku.
– Nic ci nie grozi, wodniczko – mruknął jej tuż nad uchem. – Czyż nie powiedziałem, że cię nie skrzywdzę?
– Bez wody ja…
– Ech, cicho już bądź – warknął, tracąc cierpliwość. – Wiem przecież.
Biegł jeszcze jakiś czas, przedzierając się przez leśną gęstwinę, by w końcu zatrzymać się nad szemrzącym pośród drzew strumykiem. Postawił rusałkę, pozwalając jej obmyć się zimną wodą, co też natychmiast uczyniła.
– Jesteśmy już blisko – powiedział, nie odrywając od niej wzroku. – Gotowa?
Potwierdziła oszczędnym skinieniem, a wtedy raz jeszcze wziął ją na ręce i poniósł przez knieję, aż ich oczom ukazał się staw, o brzegach usianych kwieciem, wokół którego gęsto było od krzewów i młodych drzewek. Na jego przeciwległym krańcu znajdował się stos gładkich kamieni wyciągniętych zapewne z dna strumienia. Ten, który stanowił jego zwieńczenie, był płaski, okrągły i biały.
Choć wyraz ulgi zagościł na twarzy rusałki, bijący od niej strach zmniejszył się tylko nieznacznie. Dregellan wcale się temu nie dziwił.  Wyrwano ją z miejsca, które było jej domem od dnia narodzin, a wszystko wskazywało na to, że życie jakie dotychczas znała dobiegło końca. Nie miała więcej oglądać swych sióstr, miast tego będąc skazaną na…
Cóż, pomyślał władca lasu, w gruncie rzeczy trafiła w towarzystwo, w którym on sam się obracał od niepamiętnych czasów i jakoś nigdy nie narzekał. Przyzwyczai się. Cóż innego jej pozostało?
– Jak ci się podoba staw? – zapytał, rozglądając się po okolicy, z niekrytą dumą. Oto przed oczyma nowej poddanej władcy lasu rozciągało się jego królestwo, a przynajmniej ta część, która miała stać się jej nowym…
…więzieniem?
Taką właśnie usłyszał myśl.
Była na tyle wyrazista, że o pomyłce nie mogło być mowy. Rusałka myślała o tym miejscu jak o więzieniu, na dożywotni pobyt w którym, została niewinnie skazana.
Nic to, rzekł sobie Dregellan, przywyknie.
Zamiast odnosić się do tego, co usłyszał, postanowił udać, że nic się nie stało.
– Zaniemówiłaś z wrażenia, co? Dobrze, jak tam sobie chcesz.
Wszedł po kolana w wodę i postawił rusałkę w stawie. Gdy tylko wypuścił ją z rąk, cofnęła się, mierząc go nieufnym spojrzeniem.
– No i cóż tak stoisz? Idź i czuj się jak u siebie. Od teraz mieszkasz tutaj.
Tilraene rozejrzała się i wyglądało na to, że strach ją w końcu opuścił. Zanurzyła w wodzie dłonie, a gdy ujrzała przemykające tuż pod powierzchnią wody drobne rybki, po raz pierwszy od chwili, gdy zjawiła się na brzegu, na krótką chwilę uśmiech ozdobił jej oblicze.
– Czy… – zaczęła nieśmiało. – Zostanę tu… sama?
Dregellan zmarszczył brwi. No tak, towarzystwo, kto wie, jak jego brak się na niej odbije? Może osamotniona całkiem mu zdziczeje? No a tego przecież by nie chciał. W końcu miał wobec niej pewne plany, które to, jak się domyślał, nie powinny stanowić dla wodniczki wielkiego zaskoczenia. Z Irasse nie miał w tym względzie wielkiego pożytku, toteż mógł się jej pozbyć bez żalu, tego zaś, jak to będzie z nową kandydatką przewidzieć nie mógł. Odpowiedzi przyjść miały z czasem, nim jednak mogło to nastąpić, należało zadbać o to, by wodniczka czuła się w nowym miejscu i towarzystwie jak najlepiej.
W końcu rozwiązania siłowe w tych sprawach przestały go bawić już dawno temu…
– Tym się nie martw – rzekł wreszcie, widząc, że jego zmarszczone czoło znów pogłębiło jej lęk. – Będę cię odwiedzał. Codziennie.
Wydawało się, że taka odpowiedź powinna załatwić sprawę. Tylko czemu w takim razie rusałka wyglądała na jeszcze bardziej zdenerwowaną, niż zaledwie chwilę temu? Ależ oczywiście, pomyślał Dregellan, odpuścił podsłuchiwanie jej myśli, a pytanie zrozumiał opacznie. Ona chciała zostać sama. Na to właśnie liczyła. Nie mogła się już doczekać, aż jej nowy pan zostawi ją w spokoju.
Niech więc tak będzie.
– Idę – mruknął gniewnie. – A ty siedź tutaj i się przyzwyczajaj. Im szybciej pogodzisz się ze swoim losem, tym lepiej dla ciebie.
Odwrócił się i ruszył przed siebie. Nim jednak postawił trzeci krok, zatrzymał się i obejrzał. Rusałka pływała w stawie, jedynie głowę trzymając ponad powierzchnią wody. Widząc, że na nią patrzy, posłała mu pytające spojrzenie.
– Jeszcze coś – rzekł budzącym lęk tonem. – Ten kamień, który tam widzisz… Ani mi się waż go ruszać. Zrozumiałaś?
Kiwnęła głową i zniknęła pod wodą.
Nawet gdyby chciała, myślał Dregellan, nie byłaby w stanie go wynieść. W przeciwnym wypadku nigdy by jej tu tak nie zostawił, chciał się jednak przekonać, czy Tilraene uszanuje zakaz. Jeśli go złamie, on natychmiast się dowie, a wtedy trzeba jej będzie udzielić lekcji.
Być może bolesnej.
Szedł, pogrążony w rozmyślaniach, wsłuchany w szum wiatru w koronach drzew i trzask gałązek pod racicami.

*

Na otaczających Sivre polach znalazł się w godzinę od opuszczenia rodzinnej wioski. Z daleka dostrzegł wznoszące się z kominów wstążki dymu, niżej, w miejscu, z którego brały swój początek, widział stojące w kręgu chaty. 
Sclavyn poprawił rzemień, na którym wisiał kołczan i przyspieszył kroku. Mając cel wędrówki na wyciągnięcie ręki, poczuł, że cierpliwość mu się skończyła. Minęły trzy dni, od kiedy gościł tu po raz ostatni.
Co najmniej o dwa za dużo.
Szedł więc żwawym krokiem, niemal po pas w uginającym się od wiatru zbożu, miast jednak kierować się prosto ku zabudowaniom, obchodził je od lewej, zmierzając w stronę traktu. W końcu, gdy rozgarnął ostatnie kłosy i znalazł się na krańcu zagonu, wypatrzył znajomy pieniek, po czym przysiadł na nim, kładąc łuk na kolanach.
Spojrzał w słońce, mrużąc oczy. Zniżyło się już nad lasem, lecz do zachodu wciąż miał jeszcze sporo czasu. Przyłożył dłonie do ust i zapiał na podobieństwo bażanta. Raz, drugi i trzeci.
Długo nie czekał.
Chłopak, może ośmioletni, o włosach koloru słomy przeskoczył przez płot, po czym chyżo przemknął traktem aż do miejsca, w którym siedział myśliwy.
– Ha! – krzyknął wesoło – Wiedziałem, że dzisiaj zajdziesz!
– Ciszej, Bevi – syknął Sclavyn. – Toć jakbym chciał, co by mnie zapowiadać, to bym na pieńku nie siedział. Vera w domu?
– Nad strumykiem, do przepierki matula posłali.
– Z kim poszła?
– A z dziewuchami – odrzekł Bevi. – A stara Ekke pilnuje, ale ona głucha i niedowidzi. Nie ma strachu.
– Dzięki. Idę.
– A masz co dla mnie? – spytał chłopczyk.
Usta myśliwego wygięły się w uśmiechu.
– Mam – odrzekł, po czym sięgnął do przewieszonej przez ramię torby, a gdy wyciągnął rękę i podsunął Beviemu pod nos otwartą dłoń, leżał na niej wystrugany z drewna niedźwiadek.
– Ładniuchny!
– Bierz i zmykaj – rzekł Sclavyn, nie przestając się uśmiechać.
Chłopak usłuchał, pobiegł z powrotem. Nie odrywał przy tym oczu od prezentu i chyba tylko cudem uniknął bolesnego upadku. Myśliwy odprowadził go spojrzeniem, potem wstał, wyprostował się i przeciął trakt, kierując się wprost ku rzece, gdzie w bezpośrednim sąsiedztwie brzozowego zagajnika kobiety z Sivre zwykły się zajmować praniem.
Poszedł wprost przez pokrzywy, przed którymi osłoniło go odzienie, dłonie zaciśnięte na majdanie łuku uniósł wyżej, by ich nie sparzyć. Już po chwili dobiegł go śpiew kilku spośród praczek, które w ten sposób umilały sobie czas w chwilach odpoczynku. Pozostałe pochylały się nad wodą, zanurzając w niej zaciśnięte na pranej odzieży dłonie.
Najpierw ją usłyszał, gdy dośpiewała ostatni wers piosenki, zobaczył w chwilę później.
Wyszła na brzeg, niosąc pod pachą naręcze mokrych koszul. Odziana w płócienne giezło, zakasane powyżej kolan, przywiodła mu na myśl rusałkę, choć wyobraźnia musiała dopowiedzieć sobie resztę. Patrzył, nie mogąc oderwać wzroku, a gdy już go mijała, oparł łuk o drzewo, uniósł dłonie i raz jeszcze wydał z siebie dźwięk, którym uprzednio przywołał chłopaka.
Dziewczyna zatrzymała się w pół kroku, rozejrzała, jakby z nadzieją w oczach, dokładnie w chwili, gdy wychynął zza drzewa. Uniosła brwi, zaskoczona jego widokiem, lecz on dał jej znak, by szła dalej, nie budząc podejrzeń. Jej towarzyszki, zajęte swoją pracą dotąd nie spostrzegły gościa i Sclavyn wolał, by tak zostało.
Dołączył do niej, gdy minęła zagajnik, a pnie drzew i zarośla przesłoniły ich przed wzrokiem praczek. Przypadł w dwóch susach, skradł całusa, aż lico jej pokraśniało, a potem, gdy wciąż jeszcze wstydliwie uciekała przed jego spojrzeniem, powiedział:
– Jużem strzymać nie zdołał, Vera, musiałem przyjść.
– Tatko cię zoczy, to się okrutnie zagniewa – stwierdziła, gdy tymczasem uśmiech, który próbowała skrywać, zawitał na ustach. – Przecie ci mówiłam.
– A mówiłaś – przytaknął chłopak. – A jam ci mówił, że się nie zlęknę.
– I co poczniesz?
– Poczekaj no tylko, jeszcze ci pokażę, że i Nivallczyk sołtysowej córy godzien być może.
– A jak to zrobisz, co? – zainteresowała się dziewczyna – Z pustą kiesą? Co takiego masz, by sobie jego uznanie zapewnić?
– Na twoim zależy mi bardziej – odparł chłopak, sięgając do skórzanej torby – popatrz no, com ci przyniósł.
Wymacał matczyny naszyjnik, zacisnął na nim palce, już miał go wyjąć i pokazać, gdy naszła go niespodziana wątpliwość. Nie o złotowłosą Verę wszak chodziło, tylko o obraz matki z bursztynami na szyi, który od dawien dawna miał w pamięci.
Dziewczyna posłała mu pytające spojrzenie.
– Sclavyn? Stało się co?
Potrząsnął głową, odpędził niepewność.
– Nic, nic, jeno się twymi oczętami tak zachwyciłem, że…
– Co tam masz?
– Ot i podarek godny ciebie.
Pokazał jej naszyjnik i sycił oczy zaskoczeniem, zachwytem i radością, które kolejno wyległy na oblicze dziewczyny. Wzięła go do ręki, przyglądała się uważnie, kręcąc głową z niedowierzaniem.
– Piękne… Skąd to masz?
– Należał do mojej matki – przyznał – a teraz daję go tej, do której należy moje serce.
Vera spłoniła się i spuściła wzrok. Gdy go na powrót podniosła, Sclavyn ujrzał w jej oczach smutek.
– Co się stało?
– Jakże mnie nosić to cudeńko? Co powiem, jak mnie spytają, kto mi to dał?
Sclavyn otworzył usta i zamarł tak, z nieszczególnie bystrym wyrazem twarzy, zastanawiając się jak ów kłopot zażegnać. W końcu, nie mając lepszego pomysłu, rzekł:
– Schowaj to, nikomu nie pokazuj. Jeszcze się zdążysz nacieszyć w swoim czasie. Wierzaj mi, słońce ty moje, ja ci już długo czekać nie pozwolę. Coś wymyślę, coś takiego, że ojcu twemu łapcie z wrażenia pospadają. To ci obiecuję.
– Chciałabym w to wierzyć – trapiła się dalej Vera. – Chciałabym, ale nie mogę. Przecie ty…
Urwała, ale on wiedział, co miała na myśli. Tak, sołtys Sivre z pewnością nie wydałby córki za gołodupca ze wsi bartników.
Tylko jedno mogłoby go przekonać…
– Tak – przyznał. – Biedak ze mnie. Ale znajdę sposób, tylko na mnie zaczekaj. Możesz mi to obiecać?
 Dziewczyna spuściła wzrok, uciekając przed jego spojrzeniem i w tej właśnie chwili nadzieja go opuściła.
– Vera?
– Brasco z Driellen za trzy dni w gościnę do nas przybywa, razem z ojcem i matką. Już tatko wszystko obgadał, widzieliśmy się tylko raz, ale…
– Tylko raz? – zdziwił się Sclavyn – I chcą mu ciebie oddać? A ty się na to godzisz?
– Ja… Nie chcę tego, wierz mi, mój miły. Nie chcę, ale…
– Trzy dni? – spytał, czując, że blednie.
Trzeba by cudu, pomyślał, by w tak krótkim czasie zdołać cokolwiek zmienić. A więc to koniec. Wszystko stracone.
– Nie mogę tego przyjąć – powiedziała, oddając mu naszyjnik. – Nie teraz, kiedy wiem, że…
– Zachowaj go – przerwał jej grobowym głosem. – Mnie już nie będzie potrzebny.
– Cóż powiadasz? – spytała trwożnie. – Bo mi to zabrzmiało jak… jak…
Pożegnanie, pomyślał.
Wszystko albo nic.
Nie zamierzał odpuszczać.
– Jeśli nie wrócę przed twymi zrękowinami – przerwał, chcąc nabrać powietrza i sił, by wypowiedzieć to, co mu siedziało w głowie – tedy zapomnij o mnie i nie martw się o nic.
Patrzyła na niego. Smutna. Milcząca. Palce zaciskała na bursztynowym naszyjniku.
Sclavyn odwrócił się i miał już ruszać w swoją stronę. 
Wtedy zobaczył coś, czego się nie spodziewał.
Wóz toczył się traktem ku wiosce. W niczym nie przypominał topornych chłopskich zaprzęgów. W ślad za nim podążało konno dwóch zbrojnych. Nie wyglądali jak żołnierze, raczej najemne zbiry, odziane w niezbyt harmonijną kompozycję szat i pancerza. Jeden, chudy i wysoki, miał kuszę przewieszoną przez plecy, drugi zaś nosił obfitą, kruczoczarną brodę.
– Idź do domu – rzekł Sclavyn. – I trzymaj się od nich z daleka.
Rozdzielili się i podczas gdy dziewczyna skręciła w prawo, by ominąć wóz i jego eskortę tak, jak jej kazał, on sam ruszył prostu w ich kierunku. Stanęli niemal w samym środku wsi. Czarnobrody rozglądał się bacznie przez jakiś czas, aż w końcu, widocznie czymś zniecierpliwiony, zawołał:
– Gdzie w tej zasranej dziurze można odpocząć!? Napić się?! Macie tu karczmę?!
– Karczmy ni ma – odpowiedział któryś z obserwujących gości chłopów, widać z tych odważniejszych. – Spaliła się zeszłej jesieni.
– Słyszałeś, Renvec? – parsknął pogardliwie chudzielec – Spaliła się i chuj. Przyjdzie panu Ingaarlenowi spać na sianie w stodole. Albo na wozie.
Brodacz podjechał do wozu, z którego wygramolił się właśnie liczący sobie przeszło sześćdziesiąt lat, mężczyzna odziany w szykowny dublet. Na głowie nosił aksamitny chaperon, przy boku zaś zawieszony u pasa sztylet w zdobionej pochwie. Rozejrzał się wokół, skrzywił z niesmakiem, pokręcił głową.
– Raczcie wybaczyć, panie – rzekł brodacz. – Ale karczma się spaliła.
– Słyszałem. Wołajcie sołtysa, czy kto tam zarządza tym chlewem.
Renvec zeskoczył z konia, omiótł wzrokiem zgromadzonych.
– Kto tu rządzi, hę?!
Sclavyn stał kilka kroków dalej, oparł łuk na stopie i przyglądał się przybyszom, kątem oka sprawdzając, czy Vera dotarła już do domu. Gdy zobaczył ją przekraczającą próg, odetchnął z ulgą.
– Ej, ty, łucznik – warknął chudzielec. – Nie gap się, bo ci, kurwa, ryj podziurawię!
– Spokojnie, Unther – odezwał się niespodzianie mężczyzna w chaperonie. – Podejdź no tu do mnie, młodzieńcze, chciałbym cię o coś zapytać.
Sclavyn zawahał się.
– Jest i sołtys! – zawołał Renvec.
– Niech poczeka – odrzekł na to jego pan, nie odrywając wzroku od myśliwego.
– Słyszałeś, dziadu!? – krzyknął Unther. – Stój gdzie stoisz!
Ojciec Very ani myślał się sprzeciwiać. Sclavyn nie martwił się już, czy go zobaczy. Podszedł i zatrzymał się o kilka kroków od wozu.
Jego pasażer nie przestawał mu się bacznie przyglądać. Było w tym spojrzeniu coś dziwnego, niepokojącego, coś co sprawiało, że młody myśliwy najchętniej oddaliłby się czym prędzej, nie oglądając się za siebie. Prócz tego jednak było coś jeszcze – coś, co sprawiło, że nie odważył się odwrócić i odejść.
– Jestem Ingaarlen – powiedział mężczyzna. – Tivar Ingarleen. Przebyłem ładny kawałek drogi, bo powiedziano mi, że w tej okolicy znajdę to, czego szukam. Jak cię zwą, chłopcze? Jesteś stąd?
– Wołają mnie Sclavyn. Pochodzę z tych stron.
– Wyglądasz mi na człowieka, któremu niestraszne leśne ostępy, mam rację?
– To prawda.
– A nie chciałbyś może trochę zarobić?
Sclavyn drgnął, słysząc te słowa. A więc przeczucie, które kazało mu sprawdzić, kim są przybysze, okazało się trafne. Czyżby los miał się do niego uśmiechnąć? Przez chwilę ważył słowa, nie wiedząc, co odrzec.
Ingarleen dobył zza pazuchy niewielki, wypchany mieszek.
– Porozmawiamy tam, na boku? – zaproponował.
Chłopak kiwnął głową.
– Renvec, zadbaj o to, by konie miały co zjeść – wydał polecenie Ingarleen. – A my się przejdziemy.
– Mam ci towarzyszyć, panie? – spytał Unther.
– Nie – odrzekł chłodnym, stanowczym tonem Tivar.
Następnie dał znak myśliwemu, by szedł za nim i wolnym krokiem ruszył traktem, wychodząc spośród zabudowań. Sclavyn towarzyszył mu, zachodząc w głowę, co też może z tego spotkania wyniknąć. Obawy walczyły w nim z ciekawością i wszystko wskazywało na to, że ta ostatnia zaczyna przeważać.
– Pewnie się zastanawiasz – rzekł Ingarleen, patrząc gdzieś w dal. – Czegóż takiego mogę szukać w tych stronach, nieprawdaż?
– Rzeczywiście – przyznał myśliwy. – Nie wiem w jaki sposób mógłbym się wam okazać pomocny, ale…
– Chętnie się o tym przekonasz.
Te słowa zaniepokoiły młodzieńca. Miał wrażenie, że Ingarleen wyjął mu je z ust nim sam zdążył je wypowiedzieć. Niejasna obawa, która zrodziła się w głowie Sclavyna już wcześniej, zdawała się przybierać na sile, ale ciekawość wciąż była silniejsza.
– Słuchaj więc, chłopcze – rzekł w końcu Tivar. – Otóż zmierzam teraz do Soggheim, gdzie mam do załatwienia kilka pilnych spraw, a przy okazji chciałem ubić interes z tamtejszym baronem i w tej właśnie sprawie zajechałem w te strony. Ludzie mawiali, że w okolicznych stawach i sadzawkach nietrudno o rusałki. Potwierdzisz to?
– Oj tak po prawdzie – zaczął Sclavyn, nieco żałując, że nie ma do powiedzenia niczego innego, ale kłamać nie zamierzał – to zdaje się, że was w błąd wprowadzono.
– Jakże to? – Ingarleen uniósł brew.
– Bywałem nie raz nad leśnymi stawami, alem nigdy żadnej nie spotkał. Nie słyszałem też, żeby mieszkańcy Nivall czy Sivre mieli kiedykolwiek do czynienia z wodnym ludem. Jeśli wam trzeba rusałki, powinniście jej poszukać w Wielkim Jeziorze.
Ingarleen wysłuchał jego słów z uwagą, lecz Sclavyn odniósł wrażenie, że nie zrobiły na nim większego wrażenia.
– Rozumiem – rzekł niewzruszonym głosem. – Ale to niczego nie zmienia, spytam więc raz jeszcze: chcesz wysłuchać mej propozycji?
Sclavyn miał przeczucie, że odmowa nie będzie mile widziana.
– Mówcie, w czym rzecz.
– I to mi się podoba – odrzekł Ingarleen z uśmiechem.

*

Słońce z wolna kryło się za lasem, a jego ostatnie promienie, przedzierające się przez korony otaczających staw drzewek, odbite od powierzchni wody tworzyły migotliwą mozaikę. Siedząca na płyciźnie Tilraene nie mogła oderwać od niej oczu.
Wokół panowała cisza, mącona tylko sporadycznie pojedynczymi okrzykami wodnych ptaków. Nic, co mogłoby zakłócić myśli, w których od dłuższego już czasu pogrążona była rusałka. Gdyby ktoś ją teraz obserwował, z pewnością uznałby, że ciąży jej jakieś poważne zmartwienie. Widać to było już na pierwszy rzut oka, nie miała bowiem powodu skrywać swych uczuć, w końcu była tu sama…
Tylko…
Czy aby na pewno?
Ciemna sylwetka zamajaczyła między drzewami. Rusałka natychmiast ją wypatrzyła, zerwała się na nogi, kierując się ku środkowi stawu, tam, gdzie mogła poszukać schronienia pod powierzchnią wody. Nie spuszczała przy tym wzroku z miejsca, w którym dostrzegła intruza.
Ten zaś postanowił się ujawnić, nim jeszcze zdążyła się ukryć.
Czarne, falujące włosy opadały na ogorzałe ramiona, głowę wieńczyła para prostych rogów, twarz, której największą ozdobą zdawały się duże, błyszczące oczy, wykrzywiona była w nieprzyjemnym grymasie. Gdyby nie racice, ogon oraz pokryte sierścią aż po połowę ud nogi, nieznajoma wyglądałaby jak ludzka kobieta. Albo rusałka.
Tilraene patrzyła na nią, starając się przy tym maskować własną niepewność.
Bezskutecznie.
– Cóż się tak krzywisz? – spytała czarnowłosa. – Brzydzisz się mnie? Co?
Rusałka pokręciła głową.
– To nie to – zaprzeczyła – ja po prostu…
– Nie tłumacz się już, wiem już, co ci dolega. Boisz się – to mówiąc, uśmiechnęła się, z początku jakby złośliwie, ale nie trwało długo nim jej twarz nabrała przyjaznego wyrazu. – I trudno ci się dziwić. Na twoim miejscu też bym się bała.
– Kim jesteś? – spytała Tilraene, stojąc po pas w wodzie, nie spuszczając nieznajomej z oczu.
– Mów mi Irasse. Jestem… byłam tym, czym teraz ty się staniesz. Jego własnością, zabawką, kochanicą… wszystkim po trochu – nuta goryczy w jej głosie przybierała na sile z każdym wypowiedzianym słowem, a gdy skończyła mówić, na krótką chwilę oblicze jej przyjęło wyraz ponury, nieobecny, ale wnet powrócił na nie uśmiech.
– Byłaś? – zainteresowała się rusałka – Czy to znaczy, że…
– Znudził się mną – przerwała jej Irasse – i wierz mi, bo wiem, co mówię, tak samo będzie z tobą. A skoro przyszło nam dzielić ten sam los, nic chyba nie stoi na przeszkodzie, byśmy zostały przyjaciółkami, prawda?
Rusałka spuściła wzrok, nie wiedząc, co jej odrzec.
– Jak ci na imię? – spytała Irasse.
– Tilraene.
– Jak więc myślisz, Tilraene, czego Dregellan od ciebie oczekuje?
– Nie myślę o tym – odparła rusałka. – Jestem tutaj, gdyż tak zdecydował władca jeziora i z tego samego powodu będę posłuszna…
– On liczy na to, że dasz mu syna – stwierdziła z przekonaniem Irasse – syna, który w przyszłości obejmie we władania nie tylko królestwo którym włada Dregellan, ale i jezioro.
– Syna? – zdziwiła się rusałka. – Tylko wodnik jest zdolny do…
– Spłodzenia syna z rusałką? Władca kniei wierzy, że zdoła uczynić to, czemu nie podołał żaden człowiek. Spodziewaj się, moja droga, że wkrótce spróbuje. I lepiej będzie dla ciebie, jeśli spełnisz jego oczekiwania.
– Dlaczego mi to mówisz?
– Bo wiem, co cię czeka, gdy zawiedziesz – odparła Irasse. – Wiem, bo sama to przeżyłam i nikomu tego nie życzę. Mówię ci o tym, by dać ci szansę na uniknięcie losu jaki stał się moim udziałem.
– To znaczy?
– Bycia obarczoną winą za jego niepowodzenie i ukaraną za to.
Wzrok Irasse padł na biały kamień złożony na krańcu stawu. Wskazała go rusałce ruchem głowy.
– Wiesz, co to jest?
– Wiem tylko, że nie wolno mi go dotykać.
– Nie powiedział ci więcej? – spytała Irasse.
– Nie.
– To Garreg Wen. Jego skarb. Nigdy mi nie powiedział, do czego dokładnie służy, ale sama się domyśliłam, jak bardzo jest dlań ważny.
Pytające spojrzenie rusałki wskazywało, że oczekuje dalszych wyjaśnień.
– Niewiele więcej mogę ci powiedzieć – powiedziała Irasse. – Przypuszczam jednak, że to właśnie za jego sprawą Dregellan jest w stanie władać swym królestwem.
– A mimo to pozostawił go niestrzeżonego?
– Kto powiedział, że to zrobił?
Rusałka rozejrzała się niespokojnie.
– O, tak, słusznie się obawiasz. Wokół nie brakuje jego oczu i uszu. Jeśli ktokolwiek dotknie kamienia, władca kniei będzie o tym wiedział – stwierdziła z przekonaniem Irasse. – I żadna siła nie uchroni zuchwalca przed jego gniewem.
Tilraene spojrzała w kierunku białego kamienia. Leżał tam, na samym szczycie stosu. Nie mogła oderwać od niego myśli. Spojrzała na Irasse i choć jej oblicze wciąż znaczył ten sam uśmiech, rusałka ujrzała coś jeszcze.
Coś w jej oczach.

*

 Wbrew danej matce obietnicy, Sclavyn stanął u progu rodzinnej chaty, już po zmroku. Zgodnie z oczekiwaniami, zastał ją w drzwiach, wypatrującą jego powrotu. Zaskoczenie przyszło z innej strony: nie była sama.
O ścianę chaty opierał się odziany w długą szatę z zielonego sukna brodaty, długowłosy mężczyzna. Do ust przytknięty miał drewniany flet, z którego dobywała się delikatna melodia. Na widok Sclavyna odłożył instrument i uśmiechnął się.
– Jest wasza zguba – rzekł do matki młodzieńca. Ta zdążyła już wyjść na spotkanie synowi.
– Zaczynałam się lękać, że co złego cię spotkało – powiedziała, ze słyszalnym w głosie wyrzutem.
– Wybacz, matko – odrzekł Sclavyn – zatrzymała mnie jedna sprawa…
– Zachodziliśmy właśnie w głowę – rzekł brodacz – cóż to być mogło, bo to do ciebie niepodobne, by danego słowa nie dotrzymać.
– A ty, Neirionie, jesteś tu by mi kazania prawić?
Brodacz uśmiechnął się i sięgnął po fajkę.
– E, gdzie tam. Byłem w okolicy zioła zbierać, więc uznałem, że nim do swoich wrócę, zajrzę jeszcze do was i sprawdzę, jak się macie. No i trochę sobie poczekałem.
– Zaszła rzecz niespodziana – rzekł Sclavyn – i dobrze się składa, że jesteś, bo chętnie zasięgnąłbym w tej sprawie rady druida.
– O, to zabrzmiało poważnie – rzekł na to Neirion. – W czym problem?
– Wejdźcie może do środka – zaproponowała matka. – Zupy nagotowałam, posilicie się.
– Poczęstunku nie zwykłem odmawiać – odparł druid. – Chodźmy więc.
Gdy, w chwilę później, zasiedli za stołem, a przed nimi stanęły misy z parującą strawą, ledwie tylko przełknęli pierwsze łyki, a już przeszli do nurtującego Sclavyna problemu.
– Pewien człowiek, na którego natknąłem się w Sivre – zaczął młodzieniec – zaproponował mi pękaty trzos, w zamian za pomoc w poszukiwaniach, które w okolicy prowadzi. Potrzebował tropiciela, kogoś, kto zna tutejsze lasy i akurat mu się nawinąłem.
– Trafił dobrze – rzekł Neirion – to muszę przyznać. Za to trudno ocenić, czy to samo tyczy się także i ciebie. Czego szuka?
– Cóż… rusałek.
– Tutaj? – zdziwił się druid. – Było go od razu nad Wielkie Jezioro posłać.
– I tako mu rzekłem, ale nie odpuścił. Z jakiegoś powodu sądzi, że je tutaj znajdzie. Nie wiem, co o tym myśleć.
– Ja wiem – odparł Neirion – o tej sakiewce pieniędzmi wypchanej możesz raczej zapomnieć, bo rusałek w okolicy próżno szukać.
– Tak myślałem. Ale żem się już zadania podjął, to jednak spróbuję. A nuż się co trafi?
– A pytałeś może, na co mu te rusałki?
– Wspomniał, że do Soggheim chciałby je zawieźć – przyznał Sclavyn, wbijając wzrok w miskę.
– A zastanawiałeś się nad tym, co oni tam z nimi zrobią? – spytał Neirion. – Widzę, że nie.
– Te pieniądze – zaczął niepewnie myśliwy – będą mi wybawieniem, dzięki nim…
Neirion uciszył go oszczędnym gestem.
– Wiem dosyć – powiedział. – Mówiłem już, nie przyszedłem cię pouczać. Twój wybór i twoja sprawa, mam tylko nadzieję, że to, co uczynisz, dobrze przedtem przemyślisz. Ot i wszystko. Podobno chciałeś ode mnie rady?
– Prawda – przyznał Sclavyn. – Bo tak się składa, żem jeszcze z wodniczkami do czynienia nie miał, ale to i owo słyszałem. Ponoć omotać człowieka potrafią i do zguby przywieść, zatem dobrze byłoby wiedzieć, jak się przed tym uchować.
Neirion pokiwał głową, przez dłuższą chwilę delektował się zupą, w końcu powiedział:
– Mawiają, że najlepszym sposobem jest piołun.
– Piołun?
– Ano. Mają wyczulone zmysły, reagują nań mocniej niż ludzie czy zwierzęta. Sam zapach potrafi je odstraszyć, a jeśli zdołasz sprawić, by się taka nawąchała kadzidła z piołunu, albo napiła wywaru, wtedy już żadnej krzywdy wyrządzić nikomu nie zdoła. To jest, oczywiście, przez jakiś czas.
– Gdzie znajdę to ziele?
– Tym się nie martw – odrzekł druid. – Zbierałem zioła przez dwa ostatnie dni, znalazło się i trochę piołunu. Choć nie spodziewam się, byś miał natrafić na rusałkę, na wszelki wypadek naszykuję ci wywaru i dam trochę suszonego ziela. To powinno wystarczyć.
– Dzięki stokrotne, od razu mi lżej na duchu.
– I oby tak pozostało – stwierdził z powagą w głosie druid.

*

Wpatrywał się w księżyc świecący ponad polaną.
Czekał.
Choć, będąc jeszcze nad stawem, wytrwale przeszukiwał rozbiegane myśli kłębiące się w głowie rusałki, nie natrafił na nic, co wzbudziłoby w nim niepokój. Tilraene niczego nie ukrywała, jej myśli i słowa były szczere, Dregellan nie dopatrzył się w niej fałszu, a jeśli on nie zdołał tego uczynić, oznaczać to mogło tylko jedno: po prostu go tam nie było.
Do tego, posłuszna jego słowom, nie dotknęła kamienia.
Tak, musiał to przyznać, może i się nadawała?
Być może, wbrew wszelkim rachubom, to właśnie jej przypaść miała rola tej, która sprosta jego oczekiwaniom? Tej, która zdoła dać mu to, czego potrzebował?
– Tilraene… – wyszeptał jej imię, podczas gdy oczyma wyobraźni oglądał jej nagie ciało wyłaniające się z wód Wielkiego Jeziora. Był to, musiał przyznać, widok cieszący oko, widok, który rozniecał w nim dawno zapomniany ogień.
Może trzeba było do niej wrócić? Jeszcze tej nocy przekonać się, ile naprawdę jest wart dar wodnika?
Wtem pobliskie drzewo, w którego pniu, trzy dziuple układały się na podobieństwo upiornego oblicza, wydało z siebie przeciągły pomruk.
Poruszyły się rosochate konary, zaszumiały liście.
Dregellan drgnął. Obraz rusałki rozmył się i zniknął.
– Spokój – burknął gniewnie. – Myślę.

*

Wstał tuż przed świtem, zbudził druida, któremu nieszczególnie się paliło do opuszczania ciepłej chaty. Przegryźli po pajdzie nieco już podeschniętego chleba, popili źródlaną wodą, a gdy stanęli w progu, matka myśliwego również podniosła się z łoża.
– Syneczku, posłuchaj, muszę ci coś rzec – powiedziała.
Wyglądała na przestraszoną, jakby zbudziła się z koszmarnego snu i nie do końca jeszcze pewna, czy to, co ma przed oczyma, to już jawa, chciała się w tym utwierdzić.
– Zaczekam na zewnątrz – rzekł Neirion, po czym wyszedł.
Sclavyn przewiesił trzymany w ręku kołczan przez plecy i usiadł na brzegu posłania.
– Co się stało? – spytał, a zatroskany wyraz odmalował się na jego obliczu.
– Miałam koszmar – powiedziała. – A w nim… krew i śmierć. Wszędzie wokół. Nie idź, syneczku, proszę cię.
– To tylko zły sen – odrzekł, gładząc dłonią poznaczone już siwizną włosy matki. Starał się przy tym nie dać po sobie poznać, jakie wrażenie wywarły na nim jej słowa. Słysząc je, zadrżał bowiem w duchu. Przed oczyma miał twarz Ingarleena, przypomniał sobie jego dziwne spojrzenie i dreszcz przemknął mu po plecach.
– Muszę iść – rzekł w końcu – ale wrócę.
Potem wyszedł, odetchnął głęboko, sycąc się chłodem poranka. Poprawił rzemień od kołczana i spojrzał na czekającego już druida.
– Kawałek mam po drodze – rzekł Neirion. – Odprowadzę cię do najbliższego z okolicznych stawów, potem będziesz zdany na siebie.  
Sclavyn pokiwał głową. Niczego więcej nie oczekiwał.
Poszli ramię w ramię, kierując się na zachód. Wnet zagłębili się w las, by wkrótce potem dotrzeć do miejsca, w którym rosła znaczna ilość starych drzew o grubych pniach, głównie dębów. W nich to właśnie, na wysokości kilku metrów ponad ziemią,  wydrążono rozliczne barcie, oznaczone wyciętymi w pniach symbolami.
Przecięli ten obszar, ani na chwilę nie zbaczając z obranego kierunku. Pszczoły, zajęte swymi sprawami, zdawały się nie zwracać uwagi na intruzów, ci z kolei nie przejmowali się zbytnio obecnością pracowitych owadów i szybko minęli ostatnie spośród oznaczonych drzew, zagłębiając się w dziką puszczę.
–  Kiedy rusałkę wypatrzysz – rzekł Neirion – miej się na baczności. Jeśli zbyt wcześnie otworzysz naczynie z wywarem, wyczuje cię z daleka i ucieknie, jeśli zaś zbyt późno, może cię powstrzymać i wtedy los twój będzie w jej rękach. Tedy pilnuj się dobrze, miej oczy naokoło głowy i działaj z rozwagą.
– Raz jeszcze dziękuję – odrzekł myśliwy.
– Nie masz za co. Pewnikiem nie będziesz miał z tego pożytku, bo rusałek tu nigdy nie było. Tak czy inaczej, powodzenia życzę. Zdaje się, że już tam przed nami staw w słońcu migocze. Pora, by każdy poszedł w swoją stronę. Zajdę pewnie do was niebawem, to mi opowiesz, jak się łowy udały. Bywaj, Sclavynie.
– Bywaj, Neirionie.
Uścisnąwszy sobie ręce, rozdzielili się. Podczas gdy druid odbił na południe, by od tej strony obejść widoczny pośród drzew staw, myśliwy skierował się wprost ku niemu. Łuk wraz z jedną strzałą trzymał w ręku, podczas gdy druga dłoń pozostawała w pobliżu zatkniętego za pas zgrabnego toporka i długiego, myśliwskiego noża. Szedł ostrożnie, cicho, nieustannie się rozglądając. W końcu zatrzymał się pośród zarośli, ledwie o parę kroków od wody, w miejscu, z którego widać było większą część stawu. Pozostał tam przez kilka kolejnych minut, nie zauważył jednak w tym czasie niczego niezwykłego. To plusnęła w wodzie ryba, to znów zakwakała krzyżówka. Na takie dźwięki, będące zwyczajną częścią koncertu jaki zwykła dawać natura, nie zwracał nawet uwagi
W końcu wstał, poszedł płycizną, przez trzciny, trzymając się brzegu. Bezustannie lustrował spojrzeniem staw i porastający okolicę las. Wreszcie, dotarłszy do przeciwległego krańca, zatrzymał się na chwilę, by raz jeszcze upewnić się, że niczego tutaj nie znajdzie.
Cóż, pomyślał, dokładnie tego się przecież spodziewał. Sam był sobie winien, że przystał na propozycję dziwnego przybysza, a teraz wypadało przynajmniej sumiennie się z danej obietnicy wywiązać.
Kolejny z pobliskich stawów, znacznie mniejszy od tego, nad którym wciąż jeszcze myśliwy się znajdował, leżał nieco bardziej na północ, nieopodal pagórka, którego szczyt, porośnięty jedynie trawą i zaroślami, wyrastał powyżej koron okolicznych drzew. Rozciągał się stamtąd rozległy widok, zatem ilekroć Sclavyn znalazł się w pobliżu, nie odmawiał sobie przyjemności, by tam zajść i raz jeszcze nacieszyć nim oczy.
Poszedł więc dobrze sobie znaną drogą, kierując się prosto ku najwygodniejszemu podejściu. Staw miał po drodze, zatrzymał się przy nim na chwilę, po czym, stwierdziwszy, że rusałek ani śladu, ruszył dalej, chcąc się jak najszybciej znaleźć na szczycie.
Nie słyszał niczego prócz szelestu liści, szumu wiatru i śpiewu ptaków. Wszystko to, w połączeniu z umacniającym się z każdą chwilą przekonaniem, że niczego nie znajdzie, przywróciło mu spokój. Zaczął się teraz zastanawiać, czy miast na próżno szukać wodniczki, nie rozejrzeć się za śladami zwierzyny, by nie zmarnować dnia i nie wracać do domu z pustymi rękoma.
Decyzję postanowił odłożyć na później. Wpierw zamierzał dotrzeć na szczyt pagórka, rozejrzeć się i odsapnąć. Szedł więc przed siebie, żwawym krokiem, nie bacząc na wciąż narastającą stromiznę. Minął ostatnie drzewa i wyszedł na otwarty teren, skąd wiodła już prosta droga do obranego przezeń celu. Chwilę później przysiadł na głazie w miejscu, z którego mógł oglądać całą okolicę.
Daleko na południu, za lasami i rozległymi pastwiskami słońce odbijało się w wodach Wielkiego Jeziora. Sclavyn wypatrzył odcinającą się na ich tle sylwetkę drielleńskiego zamku, to jednak przypomniało mu słowa Very o jej przyszłym narzeczonym, co też z miejsca zepsuło mu humor.
A przecież już miał wrażenie, że szczęście się do niego uśmiechnęło. Takiej ilości pieniędzy, jaką zaoferował mu za schwytanie rusałki Ingarleen, nikt w Nivall ani Sivre w ręku nie trzymał. Tyle tylko, że aby je zdobyć, musiał wykonać zadanie, a nic nie wskazywało na to, by ta sztuka miała mu się udać.
Skąd, u licha, wytrzasnąć rusałkę?
Pobliskie zarośla poruszyły się. Z początku uznał, że za sprawą wiatru, gdy jednak sytuacja się powtórzyła, Sclavyn skupił całą swą uwagę na podejrzanym krzaku i już po chwili wiedział, że jego przypuszczenie minęło się z prawdą. Wstał z kamienia i wziął do ręki łuk. Nałożył strzałę na cięciwę.
Spośród zarośli wychynęły wpierw wijące się niczym węże czarne pukle, potem kobieca twarz o dużych, hipnotyzujących oczach. Przez chwilę zdołały nawet odwrócić jego uwagę od rzeczy zdecydowanie bardziej niecodziennej – wystających spomiędzy włosów rogów.
– Co do…? – mruknął pod nosem Sclavyn, cofając się o krok i unosząc łuk. – Nie zbliżaj się!
Istota wyszła spomiędzy zarośli wolno lecz zdecydowanie. Uśmiechała się.
Sclavyn pokręcił głową z niedowierzaniem, głośno przełknął ślinę na widok krągłych, nagich piersi, kształtnych bioder i… pokrytych sierścią, zakończonych racicami nóg.
Istota machnęła ogonem i zatrzymała się, przyglądając mu się z zaciekawieniem.
– Nie bój się – powiedziała. – Nie mam złych zamiarów.
Nigdy wcześniej nie oglądał takiego widoku. Ba, nigdy wcześniej nie nadarzyła się nawet sposobność by tak dokładnie się przyjrzeć nagiej kobiecie. W końcu interesowała go tylko Vera, niewinna i skromna córka sołtysa, o której tych bardziej śmiałych myśli nawet do siebie nie dopuszczał. Inne zdarzało mu się widywać nie inaczej niż ukradkiem, bardziej lub mniej przypadkowo, a choć bywało, że jedna czy druga zdawała się darzyć go zainteresowaniem, które mogłoby za sobą pociągnąć konkretne konsekwencje, odkąd znalazł swą wybrankę nie był skłonny z takich okazji korzystać.
Teraz zaś miał przed sobą niepospolite zjawisko, przyprawiające go o szybsze bicie serca i drżenie rąk. O strach i nieodpartą ciekawość.
– Kim jesteś? – zdołał w końcu wydusić z siebie pytanie, a kosztowało go to niemało trudu.
– Zwą mnie Irasse – odparła istota. – To ci powinno wystarczyć. Co tutaj robisz?
– Wybrałem się na… polowanie – odrzekł, gdy udało mu się zapanować nad głosem. – I naszła mnie chęć na odpoczynek.
– Piękne miejsce sobie wybrałeś – stwierdziła dźwięcznym głosem istota. – Lubisz tu przychodzić, prawda?
– Skąd wiesz?
– Widywałam cię wcześniej – przyznała, z wolna kierując się ku niemu. – Ale nigdy dotąd nie zdobyłam się na odwagę, by…
Sclavyn uniósł dłoń w powstrzymującym geście.
– Nie zbliżaj się.
– Czyż nie mówiłam ci – odparła – że nie mam złych zamiarów? Masz broń, jesteś silnym mężczyzną, czego się obawiasz?
No właśnie, czego? Odpowiedź wydawała się oczywista: istota, którą miał przed sobą z pewnością nie było człowiekiem i nie miał pojęcia czego należy się po niej spodziewać. Rusałką także nie była, ale to nie stanowiło dlań w tej chwili wielkiej pociechy.
Irasse usiadła na kamieniu, skrzyżowała nogi, uniosła twarz do słońca.
Zmrużyła oczy.
– Przyszedłeś tutaj odpocząć – powiedziała – więc odpoczywaj. Wierzę, że moje towarzystwo ci w tym nie przeszkodzi.
Myśliwy poczuł, że robi mu się gorąco, w jego głowie zapanował chaos, rozbiegane myśli zderzały się jedna z drugą. Nie odrywał oczu od jej sterczących wyzywająco sutków, zaś fakt posiadania przez istotę rogów, racic i ogona wydawał się z każdą chwilą coraz mniej istotny.
– Widzisz – powiedziała, spoglądając mu prosto w oczy – już wcześniej myślałam sobie, że gdy tylko się sposobność nadarzy, chciałabym…
– Co mówiłaś? – spytał, niczym ktoś wyrwany ze snu, lub głębokiego zamyślenia.
Wyciągnęła ku niemu ręce.
– Chodź do mnie, mój słodki, wiem, że tego chcesz.
Usłuchał, podszedł, wypuścił łuk, położył dłonie na jej biodrach, podczas gdy czarne loki przesłoniły mu świat. Irasse mruknęła, przyciągnęła go do siebie…
– Nie, czekaj – odsunął się gwałtownie, zastanawiając się co też właściwie robi. Przed oczyma stanęła mu smutna twarz Very. Przyłożył dłoń do czoła i odszedł na bok.
– No co? – zniecierpliwiła się Irasse.
– Wybacz – odrzekł. – Ale… moje serce należy do innej i…
– A cóż mi po nim? – spytała, raz jeszcze przybierając zalotny uśmiech. – Zachowaj je dla niej, mnie tylko chwili słodyczy potrzeba, przecie ciebie od tego nie ubędzie.
– Chyba… – Sclavyn spuścił wzrok. – Nie jestem tym, kogo szukasz.
– Mnie to oceniać, nie tobie – odparła, wyraźnie już rozeźlona. Jej spojrzenie sprawiło, że dłoń Sclavyna sama odnalazła rękojeść noża.
Irasse wstała z kamienia, nie przestając mu się przyglądać.
– Wiesz co spotyka tych, co mi odmawiają?
– Wybacz, ale… pilna sprawa mnie wzywa…
Cofnął się w miejsce, w którym zostawił łuk. Nie spuszczając jej z oczu, próbował się po niego schylić.
– Pilna sprawa? – syknęła Irasse. – Ciekawam bardzo, cóż to być może.
Wahał się krótko. Bo i co właściwie miał do stracenia?
– Szukam rusałki.
– Mnie odmawiasz, ale rusałek ci się zachciewa? – warknęła. – Czekaj no ty…
– Nie! – zakrzyknął Sclavyn. – To nie tak!
– A jak?
– Nie dla mnie ona, lecz dla kogoś, kto mnie poprosił o pomoc, by mu taką złowić.
– Złowić? – zdziwiła się Irasse. – I co z nią potem będzie?
– To już nie moja rzecz – odrzekł Sclavyn. – Powiedziano mi, bym w tutejszych stawach szukał. Wątpię, co prawda, czy znajdę, ale skorom się zobowiązał…
Urwał, widząc, że wyraz twarzy jej się zmienił: wyraźnie złagodniał.
– Mów dalej – powiedziała całkiem już spokojnie, na powrót przysiadając na głazie.
– Właściwie tom już wszystko powiedział – odrzekł Sclavyn, któremu język się już do reszty rozwiązał. Strach zeń wyparował, a kierowała nim już głównie chęć przekonania się o tym, czego się zdoła od tajemniczej mieszkanki lasu dowiedzieć.
– To teraz ja ci powiem – odparła Irasse. – Co jeśli cię do rusałki zaprowadzę?
– Możesz to zrobić? – zdziwił się Sclavyn. – Wdzięczny byłbym niezmiernie i…
– I w czym się ta twoja wdzięczność wyrazi? – spytała, mrużąc oczy.
– Niewiele mogę dać w zamian, nie wiem czy…
– Już ja coś wymyślę – powiedziała, wyraźnie z czegoś zadowolona. Nie przestawała przy tym patrzeć mu w oczy, co w końcu sprawiło, że odwrócił wzrok. – To jak będzie?
Domyślał się, co mogła mieć na myśli, a to sprawiało, że odpowiedź na jej pytanie nie należała do prostych. Zastanawiał się dłuższą chwilę, aż w końcu zdecydował:
– Prowadź.

*

Jeziorko otaczały liczne krzewy i młode drzewka. Sclavyn rozejrzał się, próbując sobie przypomnieć, czy mógł być tu wcześniej. Szybko zdał sobie sprawę, że nie znał tego miejsca, nigdy wcześniej tu nie trafił i gdyby nie jego niezwykła przewodniczka, ten stan rzeczy prawdopodobnie by się nie zmienił.
Byli już blisko brzegu, gdy Irasse dała mu znak, by się zatrzymał. Pochylił się więc i skrył w zaroślach, w miejscu, z którego mógł mieć na oku większą część jeziorka. Bezskutecznie wysilał wzrok, szukając śladu obecności rusałki.
– Pójdę tam i jej poszukam – powiedziała Irasse. – Czekaj tutaj i przygotuj się.
Kiwnął tylko głową. Cóż innego mu zostało, jak tylko zastosować się do jej nakazu? Gdyby nie ona, pewnie wciąż błąkałby się po lesie, bez większych nadziei na wykonanie zadania. Wyglądało zatem na to, że szczęście raz jeszcze uśmiechnęło się do niego. Wtem wróciła doń myśl o zapłacie za pomoc, której mogła sobie zażyczyć przewodniczka.
Zmarszczył brwi.
Nie, mówił sobie w duchu, niech żąda czegokolwiek, byle to nie stanęło w sprzeczności z tym, co nosił w sercu. Nie mógł sobie pozwolić na to, by zawieść zaufanie ukochanej nawet jeśli robił to… dla niej? Dla nich? By wreszcie mogli być razem?
To nieco komplikowało sytuację, prawda, ale teraz, w tej chwili, nie czas był o tym myśleć.
Skierował spojrzenie na idącą przez płyciznę Irasse. Widział jej plecy, pośladki, ogon, pokryte sierścią, zdecydowanie zwierzęce nogi…
Kim ona właściwie była?
– Tilraene! – zawołała przewodniczka.
Sclavyn skulił się za krzakiem. Wstrzymał oddech.
– Tilraene, jesteś tu?!
W odpowiedzi rozległ się plusk wody i na powierzchni jeziorka myśliwy dostrzegł wynurzającą się spod powierzchni głowę.
A więc jednak, mówiła prawdę.
– Jestem – powiedziała rusałka.
– Jak ci minęła noc? – spytała Irasse. – Zastanawiałam się, czy nasz pan już cię odwiedził.
Sclavyn nadstawił ucha. Pan? O kim ona mówiła?
Rusałka zaprzeczyła ruchem głowy.
– W takim razie z pewnością zjawi się dzisiaj. Nie przeszkadzam ci?
– Skądże – odparła Tilraene. – Miałam już dość samotności i chciałam ci zadać kilka pytań.
Usiądźmy więc tam – Irasse wskazała jej miejsce przy brzegu, nieopodal którego ukrywał się Sclavyn.
A więc to już, pomyślał myśliwy, sięgając do torby po szczelnie zamknięte naczynie otrzymane od druida. Tymczasem rusałka podążyła za jego przewodniczką i już po chwili obie siedziały na przybrzeżnych kamieniach, trzymając nogi w wodzie.
Sclavyn postąpił krok w przód, wciąż przyczajony krył się pośród zarośli. Poruszał się bezszelestnie, mimo to nie był jednak pewien, czy zdoła zbliżyć się do rusałki niezauważony.
I słuszne to były obawy, gdyż w normalnych warunkach zapewne nie zdołałby zachować swej obecności w tajemnicy, lecz teraz, gdy uwaga rusałki została rozproszona przez opowiadającą jej o leśnym królestwie Irasse, zdołał podejść na kilka kroków i miał ją już niemal na wyciągnięcie ręki.
Wtedy Irasse obejrzała się, widząc zaś, że jej towarzysz jest blisko, znienacka pochwyciła rusałkę oburącz za szyję, szarpnęła i przewróciła ją na brzeg. Wodniczka jęknęła głucho, chwyciła napastniczkę za nadgarstki.
Sclavyn już był przy niej, jedną ręką chwycił za czoło, unieruchamiając głowę, drugą przystawił otwarte naczynie do ust. Przerażenie, które ujrzał na twarzy rusałki sprawiło, że przez krótszą niż mgnienie oka chwilę, czuł coś na kształt żalu, ale nie zawahał się.
Gdy tylko Tilraene poczuła zapach i smak druidzkiego specyfiku, jej twarz wykrzywiła się grymasie obrzydzenia, prychnęła, zakaszlała, a część wywaru pociekła po policzku.
– Trzymaj ją! – wrzasnęła Irasse. – Zatkaj usta, bo wypluje!
– Już – odrzekł Sclavyn, idąc za jej wezwaniem. Rusałka szarpnęła się gwałtownie i kopnęła napastniczkę.
– A niech cię – mruknęła uderzona, odrywając jedną dłoń od szyi i wymierzając Tilraene siarczysty policzek. – Masz za swoje!
Opór stawiany przez rusałkę słabł z każdą chwilą, w końcu głowa opadła jej bezwładnie i przestała się rzucać, patrząc w niebo mętnym, nieprzytomnym spojrzeniem. Sclavyn przyglądał się jej, czując narastający smutek.
– Żal ci jej? – spytała Irasse. – Może teraz ją zechcesz wypuścić, co?
– Nie wiedziałem, że ją znasz… To było…
Sam nie był pewien, co właściwie chciał powiedzieć. Zamilkł więc i odwrócił wzrok. Neirion uprzedzał, by to dobrze przemyśleć. Teraz już wiedział czemu.
– Jeśli nadal chcesz ją stąd zabrać – powiedziała Irasse – pomogę ci. Pamiętaj tylko, że w swoim czasie upomnę się o zapłatę.
– Gdy z nią rozmawiałaś – rzekł Sclavyn, wracając do czegoś, co nie dawało mu spokoju – wspomniałaś waszego pana. Kogo miałaś na myśli?
– A cóż cię to obchodzi? – warknęła przewodniczka. – No już, decyduj, zabierasz ją, czy nie? Nie zamierzam tu czekać do wieczora.
Sclavyn raz jeszcze spojrzał na otumanioną rusałkę. Przed oczami stanął mu Ingarleen z pękatą sakiewką w dłoni, a potem Vera ze sznurem bursztynów na szyi.
– Zabieramy ją – rzekł, niemal wbrew sobie.
Pochylił się i chwycił leżąca na brzegu Tilraene za rękę. Irasse uczyniła to samo.

*

Schwytana wodniczka była co prawda szczupła i lekka, ale niósł ją już jakiś czas i zmęczenie coraz bardziej dawało mu się we znaki. Niemal do krańca lasu wlekli ją we dwójkę, trzymając pod ramiona, jednak gdy tylko, ujrzeli w oddali zabudowania Sivre, Irasse zatrzymała się, posyłając mu wymowne spojrzenie. Obeszło się bez zbędnych wyjaśnień i dalej ruszył sam. Na odchodne powiedziała mu tylko „Do zobaczenia”, uśmiechając przy tym w sposób, który ponownie wlał w jego serce niepokój.  Nie był to jednak odpowiedni czas, by się nad tym zastanawiać, teraz miał na głowie, czy też, dokładniej rzecz ujmując, na rękach, inny problem.
Wszedł między chaty, śledzony ciekawskimi spojrzeniami kryjących się za płotem dzieciaków. Pośród nich dostrzegł Beviego, który zaraz wybiegł mu na spotkanie.
– Kogo nam tu taszczysz, Sclavynie?! – zawołał chłopczyk.
– Lepiej mi powiedz, gdzie znajdę tych, co tu wczoraj zjechali – wysapał myśliwy.
Nim chłopak zdążył cokolwiek odpowiedzieć, Sclavyn zobaczył, że idzie już ku niemu brodaty zbrojny, jeden z ludzi Ingarleena. Po chwili zjawił się także i drugi: wysoki chudzielec z przewieszoną przez plecy kuszą.
– Proszę, proszę – rzekł brodacz – popatrz tylko, Unther, kto by się spodziewał?
– Pan Ingarleen miał nosa, idę go zawołać.
Brodacz zbliżył się do myśliwego, obrzucił spojrzeniem rusałkę i uśmiechnął się obleśnie.
– Bierzemy ją do izby – powiedział – no, dalej.
Jego spojrzenie nie spodobało się Sclavynowi, jeszcze bardziej nie spodobało mu się to, jak położył swe brudne łapska na schwytanej wodniczce, jak uniósł głowę rusałki, trzymając za włosy i przyglądał się jej twarzy z ponurą satysfakcją.
Odegnał coraz bardziej mu doskwierające wątpliwości,  i skupiwszy się na obiecanej nagrodzie, wraz z brodaczem przekroczył próg pobliskiej chaty, którą najwyraźniej oddano do dyspozycji Ingarleenowi.
Tivar podniósł się z zydla gdy tylko go zobaczył, lecz cała jego uwaga skierowała się ku bezwładnie zawieszonej na ramionach mężczyzn rusałce. Sclavyn dostrzegł wyraz satysfakcji na twarzy mężczyzny i raz jeszcze osłabło w nim przekonanie co do słuszności podjętej decyzji. Było już jednak za późno, by się wycofać.
Złożyli ją na posłaniu, przy ścianie. Nie otworzyła oczu, jej usta, spierzchnięte i suche, nie wydały dźwięku. Oddech miała płytki.
– Wody jej trza – rzekł myśliwy. – I to szybko.
– Wiem o tym – odrzekł Ingarleen. – Unther, zaraz mi tu balię napełniaj, nie może nam wodniczka zemrzeć, a ty, chłopcze… Zapewne czekasz na swoją nagrodę?
Sclavyn milczał. Z trudem powstrzymywał się przed spoglądaniem na nieprzytomną rusałkę i najchętniej wyszedłby stąd czym prędzej, ale…
 Ingarleen miał rację.
Dostrzegł sakiewkę w jego ręku. Tę samą, którą pokazał mu przy okazji pierwszego spotkania. Tivar podrzucił ją, zważył w dłoni. Potem odwiązał, wydobył z niej pięć złotych monet i wyciągnął dłoń w kierunku Sclavyna. Ten spojrzał nań zaskoczonym wzrokiem.
– Ale… – Sclavyn zmieszał się, urwał.
– Chcesz mi zapewne rzec – wyręczył go Ingarleen – że nie tak się umawialiśmy? Prawda to, obiecałem więcej, nim jednak dostaniesz resztę, muszę się upewnić, że dostałem to, za com płacił.
– W jaki sposób chcecie to uczynić? – spytał wyraźnie już zbity z tropu młodzieniec.
– Tym się nie martw, chłopcze. Wracaj do domu i czekaj, wkrótce dostaniesz odpowiedź. – Widząc niepewny wyraz na twarzy Sclavyna, Ingarleen dodał jeszcze: – Czyżbyś się obawiał, że wyjedziemy bez słowa, zapominając o twojej zapłacie?
Tak, pomyślał Sclavyn, dokładnie to mu chodziło po głowie. Znów miał to samo dziwne wrażenie, jakby…
Wtem, całkiem niespodziewanie, wszelka niepewność ustała, myśliwy uspokoił się, zacisnął dłoń na monetach.
– Uczynię jak powiedzieliście – rzekł, dziwiąc się nieco swej własnej ufności w słowa przybysza, którego widział ledwie po raz drugi. Odwrócił się i wyszedł przed chatę, mijając w progu Unthera dźwigającego wiadro pełne wody.
Po przeciwnej stronie placu zobaczył Verę. Stała dwa kroki od wejścia do rodzinnego domu, przyglądała mu się z niepokojem w oczach. Chciał już pośpieszyć ku niej, gdy wtem, jak spod ziemi, wyrosła za nią postać ojca. Sołtys posłał myśliwemu groźne spojrzenie, zacisnął palce na ramieniu córki, odwrócił się i pociągnął ją ze sobą do wnętrza chaty.
Sclavyn stał przez chwilę bez ruchu, jakby z nadzieją, że dziewczyna wróci, szybko jednak zdał sobie sprawę, że traci czas. Raz jeszcze spojrzał na trzymane w dłoni monety, westchnął przeciągle, po czym zawróciwszy na północ, ruszył w stronę wiodącej do Nivall ścieżki.

*

Cienie wydłużały się coraz bardziej, gdy wyszedł spomiędzy drzew, pokrywały już większą część stawu. Zatrzymał się i rozejrzał w poszukiwaniu tej, którą tu pozostawił. W pierwszej chwili pomyślał, że zwyczajem wodnego ludu ułożyła się do snu na dnie i zdecydował, że będzie ją musiał zbudzić. Wszedł do stawu, aż woda sięgnęła mu kolan.
– Tilraene! – huknął tubalnym głosem.
Spłoszone stadko ptaków poderwało się do lotu z korony pobliskiego drzewa. Dregellan zmarszczył brwi, pogładził się po sięgającej pasa brodzie, po czym przeszedł na drugi brzeg.
Zatrzymał wzrok na białym kamieniu.
Na swoje szczęście nie tknęła go, ale cóż się z nią mogło stać? Czyżby uciekła? Nie, tego zrobić nie mogła, przecież czytał w jej myślach, wiedziałby, gdyby zamierzała wystrychnąć go na dudka. Przejrzałby ją bez trudu. Musiało więc chodzić o coś innego…
Przeszedł wzdłuż brzegu, węsząc i wypatrując śladów. W końcu natrafił na coś. Zapach, którego nie powinno tu być, którego nigdy wcześniej w tym miejscu nie poczuł.
A więc to tak, pomyślał, a grymas wściekłości wykrzywił jego oblicze. Był tutaj człowiek, jakimś cudem znalazł drogę, ominął jego strażników… Jak tego dokonał? Skąd wiedział?
Wtem inny zapach, tak dobrze mu znany, rozwiał wątpliwości.
– Irasse – syknął władca lasu. – Mogłem się domyśleć…
Przyspieszył kroku, przedarł się przez okalające staw od południa chaszcze i znów znalazł trop. Zapachy człowieka, Irasse i rusałki mieszały się w jedno. Poszedł więc przez las, kierując się węchem.
Nie mógł uwierzyć, że ktoś śmiał wyciągnąć rękę po coś, co należało do niego. Czyżby ów zuchwalec nie wiedział, czym groziło rozgniewanie władcy kniei? A może nie był świadom tego, po czyją własność wyciąga rękę? Irasse musiała wskazać mu drogę, podsunąć pomysł. Zazdrość o rusałkę ją do tego przywiodła, Dregellan nie miał co do tego wątpliwości.
Tylko dlaczego sądziła, że ujdzie jej to na sucho?
Szedł szybko. Gniew w nim wzbierał.

*

Matka postawiła na stole miskę parującej zupy. Sclavyn ujął w dłoń łyżkę, odpowiedział uśmiechem na uśmiech. Widział, że jego powrót przyjęła z ulgą. Zamierzał przez kilka dni nie dawać jej powodów do zmartwień, odpuścić sobie dalsze wędrówki, pomóc sąsiadom przy barciach, załatać dziurę w dachu, przez którą deszcz kapał do izby.
Musiał tylko wyjaśnić jedną sprawę. Tę, od której zależeć miała jego przyszłość.
Jego myśli pobiegły ku jasnowłosej Verze.
Przeznaczono ją innemu, a on musiał temu zapobiec. Nie dopuszczał do siebie myśli o tym, że mógłby nie podołać. Po cóż miałby wtedy żyć?
Dźwięk kopyt na ubitej ziemi przed chałupą wyrwał go z zadumy. Podniósł się i podszedł do drzwi. Nie omylił się w rachubach co do tego, kogo zobaczy przed domem.
Słońce skryło się za lasem, gdy stanął na progu.
– Cóż to za dziura? – dziwił się Renvec, rozglądając się wokół z pogardliwym uśmieszkiem na ustach.
– Jest i wasz człowiek, panie – rzekł Unther.
Tivar Ingarleen podjechał bliżej chaty, zeskoczył z siodła.
– Czekałeś na nas, chłopcze? – spytał z uśmiechem.
Sclavyn kiwnął głową.
– Pewnikiem ci śpieszno, by dostać swoją nagrodę, wiesz wszak, że to sporo pieniędzy, a zbytnio się nie natrudziłeś, by na nie zasłużyć.
– Macie rację, panie – przyznał myśliwy – ale umowa jest umową.
– A prawda, prawda – przyznał Ingarleen. – Tedy przyjdzie mi dane słowo uhonorować, ale miałbym do ciebie jeszcze jedną prośbę. Zechcesz mnie wysłuchać?
– O co chodzi?
– O miejsce, w którym znalazłeś rusałkę. Dowiedzieliśmy się od niej, o czymś co się tam znajdowało i tak się składa, że okrutnie by mi zależało, by tę rzecz dostać.
– I czego chcecie ode mnie? – spytał Sclavyn.
– To już naprawdę nic wielkiego – odparł Ingarleen. – Po prostu zaprowadź moich ludzi w to miejsce, a oni już przyniosą mi co trzeba. Potem pojedziemy w swoją stronę.
– A jeśli powiem, że wpierw chciałbym otrzymać moją zapłatę? – spytał Sclavyn, dziwiąc się własnej śmiałości.
Ingarleen sięgnął do pasa, odpiął zawieszony tam mieszek i rzucił myśliwemu.
Monety zabrzęczały głośno, gdy młodzieniec pochwycił swą nagrodę.
– Masz co ci obiecałem. Pomożesz nam?
– Szczerze mówiąc – zaczął myśliwy – wolałbym się dłużej w wasze sprawy nie mieszać. Sam nie wiem, czy dobrze uczyniłem zgadzając się na ten układ.
– Nie wiesz? – zdziwił się Ingarleen. – Czemuż to?
Sclavyn wzruszył ramionami.
– Chyba o rusałkę chodzi – powiedział bez przekonania. – Skąd w ogóle wiedzieliście, że trzeba jej tu szukać?
– Powiedzmy, że miałem sprawdzone źródło informacji.
– I co z nią teraz będzie?
– O to się nie martw – odrzekł Ingarleen. – Tam gdzie trafi z pewnością będzie jej dobrze i żadna krzywda jej już nie spotka. Pomożesz nam, czy nie?
Ostatnie słowa wypowiedział zmienionym, lodowatym wręcz tonem. Sclayvn powiódł wzrokiem po twarzach całej trójki i nie spodobało mu się to, co w nich wyczytał. Teraz, gdy stali u progu jego rodzinnego domu, był już niemal pewien, że współpraca z nimi to nie był dobry pomysł, ale wyglądało na to, że odmowa może się okazać jeszcze gorszym.
– Pomogę – odrzekł, ważąc w dłoni ciężki mieszek. – Kiedy ruszamy?
– O świcie.

*

Trop przywiódł go do osady. Gdy ujrzał przed sobą ludzkie domostwa, była  ciemna noc. Większość mieszkańców musiała już spać i tylko w kilku oknach wciąż jeszcze migotało światło.
Dregellan zatrzymał się na granicy lasu.
Wiedział, że Tilraene musiała tam trafić, a to znacznie komplikowało sprawę. Nie miał w zwyczaju nawiedzać ludzkich osad, nie lubił opuszczać lasu, w którym czuł się pewnie, w którym nikt i nic nie było mu w stanie zagrozić.
Jednak tym razem nie miał wyjścia. Nie mógł pozwolić na to, by człowiek odebrał mu dar wodnika, z którym wiązał przecież spore nadzieje. Tej zniewagi nie mógł puścić płazem, a winny musiał zostać surowo ukarany.
Zacisnął dłonie na długiej witce i wyszedł spomiędzy drzew, kierując się wprost ku najbliższym zabudowaniom. Szedł wolno, krok za krokiem, nie przestając węszyć i nasłuchiwać. Zapach był coraz wyraźniejszy, choć teraz wyczuwał już głównie rusałkę. Zatrzymał się przy uchylonych drzwiach chaty.
Wtem zaszczekał pies. Tuż obok.
Dregellan obrócił się w jego kierunku i zwierzę natychmiast ucichło, po czym umknęło, podkuliwszy ogon. Władca lasu pochylił się, z trudem mieszcząc w drzwiach swe imponujących rozmiarów poroże. Po chwili znalazł się w ciemnej izbie.
Widział w ciemnościach lepiej niż człowiek i nie potrzebował światła, by bez trudu zorientować się w otoczeniu.
Zobaczył ją niemal natychmiast.
Ramię zwisało bezwładnie, przewieszone przez krawędź balii. Zakrzepła krew znaczyła jasną skórę dłoni i palców.
Dregellan znieruchomiał.
Przez chwilę walczył z ogarniającą go wściekłością. Zbliżył się do balii, spojrzał na leżące w niej ciało.
Głowa odchylona do tyłu.
Szeroko otwarte, niewidzące oczy.
Sklejone krwią włosy.
Zacisnął pięści, zgrzytnął zębami i pochyliwszy się nad ciałem, przymknął powieki i znieruchomiał. Trwał tak przez jakiś czas, aż usłyszał ledwo słyszalny dźwięk.
Syk.
Otworzył oczy i ujrzał u stóp żmiję. Przyglądał się jej z uwagą, potem powstał na równe nogi, udał się do drzwi, uchylił je i wyszedł na zewnątrz.
Kolejny syk. I jeszcze jeden. Węże kłębiły się u jego stóp, a gniew kipiał w sercu. Wzbierająca w nim nienawiść zdawała się go rozsadzać.
Muszą zapłacić.
Wszyscy.

*

Kukułka odezwała się gdzieś wysoko w koronach drzew. Sclavyn podniósł wzrok.
– Co tam? – warknął Renvec, prowadzący konia.
– Nic – odrzekł myśliwy – tędy.
Zgodnie z zapowiedzią Ingarleena, zbudzili go o świcie. Zebrali się szybko i sprawnie, a teraz mieli już za sobą połowę drogi. Albo tak się przynajmniej Sclavynowi wydawało.
Od czasu do czasu zatrzymywał się, próbując przypomnieć sobie gdzie szukać ścieżek, którymi wiodła go dzień wcześniej Irasse. Zazwyczaj znajdował je szybko, lecz jego dwaj towarzysze nie grzeszyli cierpliwością i za każdym razem, gdy tylko przystanął na dłużej niż moment, musiał wysłuchiwać ponagleń i narzekania.
Obeszli wzgórze od południa, kierując się dalej na zachód. Sclavyn szedł przodem, zostawiając podążających za nim najemników kilka kroków w tyle. Chwilami miał wręcz ochotę uciec im i zostawić ich na pastwę losu pośród puszczy. Był ciekaw, czy zdołaliby wrócić będąc zdanymi na siebie.
Trochę w to wątpił.
Myśl o tym, że Ingarleen gości w jego własnym domu sprawiała jednak, że szybko porzucał tego rodzaju pomysły. Miał coś do zrobienia, powtarzał sobie nieustannie, wywiąże się z danego słowa, a potem zajmie się swoimi sprawami.
Myślami był już w Sivre.
– A ta rusałka, coś ją nam sprowadził – powiedział nagle Unther, przywołując go do rzeczywistości. – No po prostu palce lizać.
Sclavyn zatrzymał się, obejrzał przez ramię.
– Co masz na myśli? – spytał, czując, że pocą mu się ręce.
– No jak to co – odrzekł tamten, uśmiechając się obleśnie – zabawiliśmy się z nią że hej!
– Nie miała czasem trafić do Soggheim? – spytał myśliwy, wiedząc już, jaka będzie odpowiedź.
– Może i by trafiła – przyznał Renvec – ale się okazało, że panu Ingarleenowi nie będzie tam po drodze, bo ma ważniejsze sprawy na głowie.
– Jakie sprawy?
– Nie bądź ty lepiej taki ciekawy – zgromił go Unther – bo cię jeszcze nieszczęście jakoweś dosięgnie. Rób swoje, resztą się nie przejmuj.
– Samiście zaczęli – odparł Sclavyn, rozgarniając przegradzające drogę zarośla.
– Widziałeś go, Renvec? Myśli, że taki cwany!
Nie zamierzał wdawać się z nimi w dłuższe dysputy. Interesowało go tylko jedno:
– To co z nią zrobicie?
– Co zrobimy? – zdziwił się Renvec – Jużeśmy wszystko zrobili, cośmy mieli zrobić, teraz niech ją sobie kmiotki chowają.
Sclavyn zatrzymał się gwałtownie. Stanęła mu przed oczami jej przerażona twarz. Jej spojrzenie, wtedy, nad stawem, gdy ją pojmano.
– Żal ci jej, co? – mruknął mu nad uchem Unther – To cię może pocieszy, żeśmy jej przedtem dogodzili jak się patrzy. Już nic lepszego by jej w życiu i tak nie spotkało.
Sclavyn nie odpowiedział, poszedł prosto przed siebie.
Znalazł właściwą drogę.
Jakiś czas później, gdy uznał, ze muszą już być blisko, zatrzymał się pod starym drzewem, którego nie pamiętał, choć reszta okolicy, w tym i strumyczek, który tędy przepływał, wyglądała mu znajomo. Coś tu nie grało, myślał, spoglądając na gruby pień i rozłożyste konary.
Na reakcję towarzyszy nie musiał czekać długo.
– Co znowu? – spytał niecierpliwie Renvec.
– Nie pamiętam tego drzewa – odrzekł.
– Jeśli przez ciebie zabłądzimy… – ton głosu najemnika przypominał groźbę.
Sclavyn ruszył, minął drzewo, przekroczył strumień…
Przeraźliwy krzyk rozległ się tuż za jego plecami. Skoczył w bok, rozejrzał się.
Potężny konar uniósł oplecionego gałęziami Renveca wysoko w górę, tam pochwycił go kolejny, szarpnął gwałtownie, wyrywając mu lewą rękę. Deszcz krwi skropił stojących na dole towarzyszy nieszczęśnika, który zawył teraz jeszcze głośniej.
Sclavyn go nie żałował.
– Co to, kurwa, jest?! – wrzasnął Unther – Umyślnie nas tu przywiodłeś, łotrze!
Myśliwy zobaczył, że najemnik sięga po przewieszoną przez plecy kuszę, jednocześnie starając się oddalić od drzewa. Koń, którego nikt już nie pilnował, uciekł w krzaki, rżąc głośno.
Renvec wciąż krzyczał.
Sclavyn chwycił łuk, szybkim ruchem dobył strzałę z kołczana i nałożył ją na cięciwę.
– Nie rób tego! – krzyknął do Unthera.
Tamten nie słuchał, Obchodził go po okręgu, od strony przeciwnej niż ta, z której znajdowało się drzewo. W końcu zatrzymał się, by napiąć kuszę. W tej chwili wypuszczona przez myśliwego pierzasta strzała utkwiła w jego ramieniu.
– Skurwysynu! – wrzasnął na całe gardło Unther. – Zaraz cię dorwę!
Wyszarpnął zza pasa krótki miecz i nie zważając na strzałę, pomknął wprost ku Sclavynowi. Ten zaś nie czekał, rzucił się w bok, przedarł przez zarośla, sięgnął po kolejną strzałę.
W chwili, gdy rozwścieczony Unther wyszedł mu naprzeciw, kątem oka myśliwy złowił ruch po swej prawej stronie. Poruszyło się kolejne drzewo, ledwie kilka kroków dalej. Widząc żądzę krwi w oczach najemnika i nie mając przy tym czasu do namysłu, Sclavyn posłał mu strzałę, która utkwiła tuż poniżej mostka. Unther zatrzymał się w pół kroku patrząc na sterczące mu z piersi drzewce, po czym zwalił się na ziemię. Sclavyn już tego nie widział. Chcąc się oddalić od drzewa, pomknął na lewo,  jednak w tej samej chwili poruszył się wystający z ziemi korzeń, który zaczepił o jego stopę, po czym mocnym szarpnięciem obalił go na ziemię, jednocześnie przygniatając nogę.
Gdzieś z wysoka spadł na ziemię Renvec, roztrzaskując czaszkę o głazy. Sclavyn zrozumiał, że oto i drugie drzewo, to które pochwyciło brodatego najemnika, zmierza w jego kierunku, a nie mogąc się poruszyć, unieruchomiony przez ów korzeń, stracił wszelką nadzieję. 
Zamknął oczy, kierując myśli ku Verze i zrezygnowany czekał na śmierć.
Zamiast niej zjawił się jednak ktoś inny.
– Precz! – rozległ się znajomy głos. – Nie ważcie się go tknąć! Zakazuję!
Sclavyn otworzył oczy. Tuż przed nimi przemknął mu ogon, a już w chwilę później złowił wzrokiem ponętną postać Irasse.
– Człowiek należy do mnie! – krzyknęła raz jeszcze: – Odstąpcie!
Zafalowały liście, konary znieruchomiały, a ściskający nogę Sclavyna korzeń ustąpił i myśliwy poderwał się na równe nogi.
– Dlaczego tu przyszedłeś? – spytała Irasse. – Samemu tu przychodzić, to jak prosić się o śmierć!
– Dobrze, że mnie w porę uprzedziłaś – odrzekł gorzko Sclavyn. – Postaram się zapamiętać.
– Nie żartuj sobie, tylko odpowiadaj! – krzyknęła. – Bo jeszcze się rozmyślę.
– Poproszono mnie, bym raz jeszcze poszedł nad staw – odrzekł, czując, że nic dobrego nie wyniknie z ukrywania prawdy. – Miałem stamtąd coś przynieść, tylko nie wiem, co.
– Jak to? – zdziwiła się Irasse.
– Oni wiedzieli – ruchem głowy wskazał ciała. – Miałem im tylko wskazać drogę, ale teraz nic już z tego nie będzie.
– To cię martwi?
– Sam już nie wiem, co może z tego wyniknąć – przyznał Sclavyn. – Byłbym spokojniejszy, gdybym zrobił to, o co mnie proszono.
– Może coś wymyślimy – stwierdziła Irasse, zbliżając się doń na wyciągnięcie ręki. – Poza tym miałeś mi się odwdzięczyć, a zdaje się, że twój dług jeszcze wzrósł z chwilą, gdy ci uratowałam życie.
Uśmiech był dość wymowny, by nie pozostawić wątpliwości co do tego, jakie myśli chodziły jej po głowie. Myśliwy westchnął z rezygnacją.
– Myślę, że muszę już iść, może innym razem…
Zmrużyła oczy, wyraźnie zagniewana, wtem jednak naszła ją myśl, która zmieniła jej nastrój. Błysk, który Sclavyn dostrzegł w jej oku, wcale nie poprawił mu humoru. 
– Zaczekaj – powiedziała stanowczo – ktoś cię prosił, byś mu przyniósł coś znad stawu?
– Tak.
– Myślę, że jest tam tylko jedna rzecz warta uwagi.
– Wskażesz mi ją? – spytał Sclavyn.
Pokiwała głową.
– A czego będziesz chcieć w zamian?
– Tym razem niczego, dość mi już jesteś winien. Powiedzmy, że i mnie zależy, byś to stamtąd zabrał.
– Mogę wiedzieć, dlaczego?
Irasse pokręciła głową.
– Martw się swoimi sprawami, dobrze? Może zacznijmy od znalezienia konia, który ci uciekł, przyda się.

*

Gniew przeminął wraz z nadejściem poranka. Pozostał smutek.
I żal.
Tyczył się głównie rusałki, u jego źródła leżał los, jaki ją spotkał, ale sumienie władcy lasu również się odzywało. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów. Tak, ludzie zapłacili za zniewagę, której się dopuścili, zapłacili z nawiązką, mimo to z jakiegoś powodu, gdy gniew już go opuścił, Dregellan nie czuł satysfakcji z dokonanej zemsty.
Musiał dać sobie czas, musiał się uspokoić. Miał na to sprawdzony sposób.
Zbliżając się do stawu znów wyczuł zapachy, te same, na które trafił tu wczoraj. Z początku zupełnie zignorował ten fakt, ale myśl o tym powróciła doń z szybkością błyskawicy, gdy tylko stanął nad brzegiem i zrozumiał, co się stało.
I w jednej chwili gniew powrócił.
Po trzykroć silniejszy.
Raz jeszcze dał się wyprowadzić w pole, myślał, pędem wracając do miejsca, w którym trafił na zapach Irasse i człowieka. Był świeży, z pewnością nie wczorajszy. Znowu tu byli. Obydwoje. I tym razem zadali mu cios jeszcze dotkliwszy niż uprzednio. A więc ów człowiek, który ponosił winę za śmierć Tilraene wciąż żył, Dregellan był pewien, że to jego zapach. W jakiś sposób zdołał uniknąć jego zemsty.
Drugi raz nie zdoła.
O, nie.
Nie tracąc czasu, przystąpił do pościgu. Mijał drzewa, przeskakiwał doły, zwierzęta usuwały mu się z drogi. Szedł świeżym tropem i był pewien, że już wkrótce winowajca wpadnie w jego ręce, a wtedy… wtedy…
Zobaczył ją.
Skręcił, złamał zagradzający drogę konar, skoczył.
Przemknął po głazach, przesadził strumień. Czarne pukle mignęły gdzieś między drzewami. Dregellan wydał z siebie gniewny pomruk. Znów pognał przed siebie, zły, wściekły, pijany żądzą zemsty.
Usłyszała go, obejrzała się i ujrzał przerażenie w jej oczach. Przyspieszył. Była sama, ale nic to, wydusi z niej wszystko. Wszystkiego się dowie.
Biegła w stronę wzgórza, wyszła na otwartą przestrzeń i kierowała się na sam szczyt. Wiedział, że już mu nie ujdzie.
Potknęła się i upadła. Ledwie kilkanaście kroków dzieliło ją od wierzchołka.
Obejrzała się i zawyła przeraźliwie.
Już był przy niej, pochwycił ją, zacisnął palce na szyi, podniósł, trzymając w wyciągniętej ręce i wbił w nią nienawistne spojrzenie.
Zdrajczyni. Złodziejka. Niech będzie przeklęta.
– Gdzie?! – ryknął donośnie – Gdzie jest Garreg Wen?!
Irasse patrzyła mu w oczy, a jej twarz się zmieniała. Strach zdawał się z niej ustępować, w jego miejsce zaś zjawił się…
Kpiący uśmiech.
– Co to ma znaczyć? – warknął Dregellan. – Wiesz, co z tobą zrobię, zdradziecka suko?
– Nie dbam o to – odparła, nadzwyczaj spokojnie. – Nie mam już po co żyć.
Wejrzał w jej myśli i już po chwili wiedział wszystko.
– Tak, stary durniu – parsknęła – człowiek go zabrał i poszedł w swoją stronę podczas gdy ty uganiałeś się po lesie za mną. Mam nadzieję, że od teraz, za każdym razem, gdy uświadomisz sobie swoją stratę, pomyślisz o…
Starczył jeden szybki, zdecydowany ruch.
Trzasnęły pękające kręgi i głowa Irasse obwisła bezwładnie.
Już więcej nie spojrzy na niego w ten sposób. Zapłaciła za wszystko. Kolej na człowieka.
Odrzucił martwe ciało i pobiegł w dół zbocza.

*

– Drzewa? – Ingarleen był nie tyle zdziwiony, co zainteresowany.
– Ano – potwierdził Sclavyn.
Skrzyżował ręce na piersi i przyglądał się, jak jego rozmówca wsiada na swego wierzchowca. Drugi koń, ten, który dźwigał w jukach biały kamień, stał kilka kroków dalej. Uwiązany był na sznurze przytroczonym do siodła Ingarleena.
– No nic, mieli pecha. Nie kłopocz się tym, chłopcze. Znajdę sobie nowych ludzi, najważniejsze, żeś zrobił swoje.
To mówiąc popędził konia i ruszył ścieżką wiodącą ku Sivre. Sclavyn odprowadzał go spojrzeniem i nie zauważył nawet, gdy stanęła przy nim matka.
– Dobrze, że już pojechał – powiedziała. – Dziwnie mu z oczu patrzyło. Był jakiś… inny.
– Też to zauważyłem – przyznał myśliwy – ale nie sądzę, byśmy go mieli jeszcze oglądać. Dostał co chciał.
– Takoż i ty dostałeś, prawda?
– Prawda. A teraz zrobię z tego użytek.
– Co chcesz zrobić?
Sclavyn sięgnął po sakiewkę, wysypał na dłoń kilka monet, te ukrył w kieszeni kaftana, a resztę oddał matce.
– Przechowaj mi to, matulu. W ukryciu trzymaj, nikomu ani słowem nie wspominaj. Idę teraz do Sivre, mam z kimś do pogadania.
Nie pytała o nic. Nie było potrzeby.
Wioskę opuszczał w promiennym nastroju, do którego pogoda pasowała wręcz idealnie. Miał ochotę pobiec przed siebie, pomknąć, jak na skrzydłach, byle szybciej zobaczyć się z Verą ale wstrzymał się, pohamował. Musiał dobrze przemyśleć to, co miał do powiedzenia jej ojcu. Oczyma wyobraźni widział już jego minę na widok złota, którym on, Nivallczyk, syn bartników, zaświeci mu przed nosem. Widział już uśmiech rozświetlający twarz ukochanej.
W końcu zabrakło mu cierpliwości, przyspieszył, dotarł do otaczających Sivre pól i skierował się wprost ku widocznym w oddali chatom. Będąc już bliżej zatrzymał się i naśladując pianie bażanta dał znak Beviemu, jak to zwykł czynić, chcąc jemu pierwszemu przekazać radosną nowinę. Gdy jednak chłopak się nie pojawił, miast wołać ponownie lub czekać, ruszył żwawym krokiem prosto do celu.
Na polu, pośród uginającego się od wiatru zboża stał samotny strach na wróble. Sclavyn mijał go zawsze, gdy tędy przechodził, jednak tym razem widok stracha przyniósł nieznaną obawę. Niejasne, nieprzyjemne przeczucie.
Myśliwy zatrzymał się, patrząc na pokraczną sylwetkę.
Wtem nagły podmuch wiatru od południa zerwał z głowy stracha dziurawy kapelusz, który pomknął wprost ku Sclavynowi. Upadł na ziemię bokiem, potoczył się jeszcze kilka kroków, by zatrzymać się u stóp myśliwego.
Od strony wioski rozległo się głośne krakanie.
Myśliwy zadrżał, ruszył pędem przed siebie i już po chwili dotarł na plac pomiędzy domostwami.
Przywitała go cisza.
Dziwna, nienaturalna cisza.
Wokół nie było żywej duszy. 
Zobaczył psa leżącego nieruchomo pod płotem. Ruszył w jego stronę, czując chwytający za serce niepokój, lecz w tej samej chwili ujrzał mężczyznę leżącego w progu chaty i zatrzymał się. Kilka kroków dalej, w wysokiej trawie, leżał ktoś jeszcze.
Sclavyn cofnął się, zacisnął dłoń na majdanie łuku, podczas gdy druga sama sięgnęła po strzałę. Co to miało znaczyć? Co tu się stało? Obrócił się ku chacie sołtysa, podbiegł pod same drzwi. Były uchylone.
Wstrzymał oddech i pchnął je.
Tuż za nimi, na ubitej podłodze leżał Bevi, jego twarz znaczyła ciemnoczerwona pręga, jej okolice pokrywała paskudna opuchlizna.
Nad ciałem brzęczały muchy.
Sclavyn oparł dłoń o ścianę, wypuszczony z ręki łuk upadł na ziemię.
Nie.
Pod przeciwległą ścianą siedział sołtys. Głowa opadała mu bezwładnie na nieruchomą pierś.
Nie, to nie może być prawda!
Pochylił się nad chłopcem, dotknął jego policzka.
Chłód, który poczuł, zmroził mu serce.
Spojrzał w kierunku przejścia do sąsiedniej izby, po czym z niemałym trudem zmusił się, by tam zajrzeć.
Matka Very leżała na podłodze, wlepiając oczy w belkę stropową, ale Sclavyn na nią nie patrzył. Patrzył na łóżko pod ścianą naprzeciwko. Leżała w nim Vera odziana w białą nocną koszulę, do pasa przykryta kocem. Zdawała się być pogrążona we śnie.
Zbliżał się do niej krok po kroku, a serce biło mu jak oszalałe. Miał wrażenie, że za chwilę wyskoczy z piersi. Wyciągnął dłoń, by dotknąć jej policzka, ale w tej samej chwili coś poruszyło się pod kocem.
Odskoczył jak oparzony, wyszarpując toporek zza pasa.
Wąż zsunął się na podłogę i popełznął prosto do drzwi. Sclavyn stał jak zahipnotyzowany, odprowadzając go wzrokiem, a gdy gad zniknął za oddzielającą izby ścianą, podszedł do łóżka i uklęknął przy nim.
Patrzył na nieruchomą twarz dziewczyny, a w głowie miał zupełną pustkę.
Nie…
To jakiś koszmar, pomyślał, musi się z niego zbudzić.
Już! Teraz!
Pokręcił głową i skrył twarz w dłoniach, a gdy zamknął oczy, zobaczył przed sobą rusałkę. Przerażoną, bezradną. Słyszał jej krzyk.
Wołanie o pomoc, które ucichło z chwilą, gdy utonęła we własnej krwi.
Zacisnął dłonie, chwytając w nie własne włosy. Szarpnął raz i drugi.
Co się tu stało?
Jak?
Kto to uczynił?
Dlaczego?
Sam nie wiedział, kiedy znalazł się z powrotem na placu.
Znów słyszał dochodzące zewsząd krakanie.

*

Dregellan zatrzymał się, uniósł głowę, pociągnął nosem. Nad jego głową brzęczały kręcące się pomiędzy drzewami pszczoły. Nimi się nie przejmował, za to miód… Gdyby nie to, że się śpieszył, zapewne nie odmówiłby sobie tej przyjemności.
Może później, pomyślał, gdy już zrobi, co trzeba.
Jedyna znajdująca się w pobliżu ludzka osada o której wiedział była już blisko. Trop wiódł prosto do niej, a więc człowiek, którego szukał przyszedł stamtąd. Innej możliwości władca lasu nie widział.
Miał już ruszyć dalej, gdy jedna z pszczół przysiadła mu na ramieniu. Spojrzał na nią krzywo.
A gdyby tak…
Myśl, która niespodziewanie zrodziła się w jego głowie już po chwili uznał za słuszną. Spojrzał w górę, przez chwilę śledził wzrokiem przemykające nad nim owady.
Potem zamknął oczy.

*

Brnął przed siebie z niemałym trudem. Nogi miał jak z kamienia, a dusza tonęła w czarnej otchłani. Niewiele słyszał, niewiele widział, podążał przed siebie, jak bezwolny golem, któremu ktoś wskazał kierunek.
Nie myślał. Nie chciał myśleć.
Ostatnia iskra nadziei, która kazała mu wierzyć, że to, co zobaczył, było tylko złym snem, zdawała się przygasać.
Kiedy zniknęła, nie mógł już powstrzymać łez.
Przyszłość przestała istnieć, została mu tylko teraźniejszość. A tę wypełniała pustka.
I gdy zdawało mu się, że jest już na dnie, przekonał się, że to dopiero początek.
Znów przywitała go cisza.
Pośród chat nikt się nie kręcił, nie usłyszał znajomych głosów ani śmiechu dzieci. Gdy znalazł się blisko domu, dobiegło go tylko znajome brzęczenie. Lecz tym razem brzmiało inaczej niż zwykle.
Złowrogo.
Pszczoły krążyły pośród chat, kilka z nich przyczepiło się do niego, jedna wpadła mu za kołnierz, a gdy sięgnął po nią, użądliła go w kark. Syknął z bólu i zmiażdżył owada w palcach.
Przekroczył próg chaty lecz nie zastał w niej matki. Podszedł do skrzyni, opędził się przed krążącymi mu nad głową pszczołami i podniósł wieko. Pod leżącą z wierzchu koszulą znalazł sakiewkę Ingarleena. Zważył ją w dłoni i odłożył na miejsce.
I cóż mu teraz po tych pieniądzach? To przez nie zginęła rusałka, a kto wie, czy i los wszystkich pozostałych nie został przypieczętowany jego własną, pochopną decyzją. To wszystko przecież musiało mieć jakiś powód.
Stanął w progu.
Naprzeciwko chaty, nieopodal jedynej studni w Nivall, zobaczył odcinającą się od zieleni trawy czerwień matczynej sukni. Podszedł do studni wolnym krokiem, pochylił się nad ciałem.
W to, co zobaczył, trudno było uwierzyć.
Dziesiątki użądleń zrobiły swoje. Nie miała najmniejszych szans. Tak ona, jak i pozostali, których z tego miejsca dostrzegł. Mieszkańcy Nivall, jak przypuszczał wszyscy, bez wyjątku, padli ofiarą pszczół, którym poświęcali całe swe życie. Sclavyn usiadł tuż obok matki, utkwił wzrok w samotnym drzewie rosnącym na krańcu wioski.
Otchłań wyciągnęła ku niemu swe szponiaste łapska.
Cóż mu pozostało?
I wtedy, w chwili, gdy jego wzrok padł na owinięty na kołowrocie sznur od wiadra, uszu myśliwego doszedł głośny ryk. Obejrzał się i zobaczył masywną, rogatą postać, zbliżającą się ku niemu od strony pobliskich chat.
Nigdy wcześniej go nie widział, mimo to nie miał wątpliwości, co do tego, kogo ma przed sobą. Była to także jednoznaczna odpowiedź na dręczące go pytania.
To o nim wspomniała Irasse,
– Dregellan… – wyszeptał Sclavyn, podnosząc się z ziemi i napinając łuk. – Władca kniei.
Potężny, rogaty brodacz szedł wprost na niego, zaciskając dłoń na długiej witce. Sclavyn uniósł łuk, przyciągnął cięciwę do policzka.
– To ty! – warknął władca lasu. – Tyś wszystkiemu winien!
Tak, pomyślał Sclavyn, na to wygląda.
Zwolnił cięciwę.
Rozległ się trzask, gdy strzała uderzyła w okazałe poroże, a w chwilę później, Dregellan był już przy nim. Myśliwy poczuł zaciskające się na jego ramieniu palce.
– Biały kamień! Gdzie on jest?
Sclavyn milczał.
W odpowiedzi władca lasu spojrzał mu głęboko w oczy, samemu sięgając po to, czego potrzebował, a gdy już to odnalazł, wściekłość wykrzywiła mu usta i zamachnął się trzymaną w ręku witką.
– Wielki Dregellanie! – zakrzyknął ktoś znajdujący się za plecami myśliwego – Wstrzymaj się, proszę!
Władca lasu spojrzał w kierunku wołającego. Sclavyn również.
Kilka kroków dalej, pochyliwszy pokornie głowę, klęczał Neirion.
– Czego chcesz, druidzie? – warknął Dregellan. – Przyszedłeś tu sprzeciwiać się mej woli?
– Nie, panie – odrzekł zapytany. – Nie śmiałbym tego uczynić. Ale rigdruad Grippiud opowiedział mi o wizji jaką mu zesłałeś. O tym, jak ludzie cię rozgniewali. O tym, jaka ich spotka kara.
– Kara została już wymierzona – odrzekł władca lasu. – Wszystkim, z wyjątkiem jednego.
– Wybacz, panie – rzekł Neirion, wciąż chyląc czoło. – Ale nim zrobisz to, co uczynić zamierzasz, musisz o czymś wiedzieć.
– Wiem już wszystko, czego mi trzeba – parsknął Dregellan. – To on jest wszystkiemu winien.
– Błagam cię, panie, jego myśli stoją przed tobą otworem, wejrzyj w nie głębiej, nie pozwól by gniew cię zaślepił!
Dregellan zawahał się, choć złość wciąż wykrzywiała jego oblicze.
– Chcesz mnie pouczać, druidzie?
– Nie, panie. Chciałem chronić niewinnych przed twym gniewem. Przybyłem za późno i tylko jemu jednemu mogę jeszcze przyjść z pomocą. Wierzę, że ktoś inny odpowiada za wszystko, co się stało. Przekonaj się sam.
Dregellan przyglądał mu się uważnie, a gdy tylko druid skończył mówić, odpowiedział:
– Niech tak będzie.
Sclavyn nie opierał się, gdy raz jeszcze władca lasu wejrzał w jego myśli. Tym razem trwało to znacznie dłużej, ale myśliwy nie przejmował się już niczym. Kolejne przemykające przez jego głowę obrazy pozostawiały go nieporuszonym, po czym gasły, jeden po drugim rozmywając się w pustce.
Wreszcie Dregellan odsunął się, mierząc myśliwego spojrzeniem. Gdy tylko Neirion odważył się podnieść na niego wzrok, władca lasu pokiwał głową, a w jego oczach druid ujrzał dokładnie to, czego oczekiwał.
– I co teraz? – spytał.
Dregellan nie odpowiedział. Odwrócił się i ruszył prosto przed siebie, kierując się na południe. Po chwili przyspieszył kroku.
Neirion usiadł u boku Sclavyna.
Milczeli obaj, nie znajdując odpowiednich słów.
Czas zdawał się upływać wolniej niż zazwyczaj.
W końcu myśliwy poruszył się, spojrzał na swego towarzysza, potem na stojące wysoko słońce.
– Co teraz zrobisz? – spytał Neirion.
– Jeszcze nie wiem – odrzekł Sclavyn.
– Jeśli chcesz, ugościmy cię do czasu, aż zdecydujesz. Grippiud z pewnością nie będzie miał nic przeciwko temu.
– Nie trzeba mi pomocy.
– Na pewno?
– Na pewno. Sam sobie poradzę.

*

Trop urywał się nad jeziorem.
Dregellan zatrzymał się na piaszczystym brzegu, przemknął wzrokiem po rozległym akwenie, zacisnął pięści z bezradnej wściekłości. Nie mógł przekroczyć granicy swego królestwa, dał słowo, a wciąż nie miał pewności, czy znajdzie się powód, by je złamać. Poza tym woda nie była jego żywiołem, nie czuł się w niej dobrze, zapewne i tak nie zdołałby odnaleźć zbiega, który z pewnością znalazł w niej schronienie.
Gdyby nie zdrada Irasse, pomyślał, nigdy by do tego nie doszło. Cóż,  trzeba ją było zabić od razu. Miał do niej słabość, dlatego ją puścił i jak się okazało, drogo zapłacił za ten błąd.
Jednak co innego bolało go bardziej: dał się podejść.
Wykorzystano przeciwko niemu jego największą słabość, gwałtowną naturę, która niejednokrotnie kazała czynić mu rzeczy, których potem żałował. Do tego posłużono się nieświadomymi swej roli narzędziami, od których nie mógł uzyskać potwierdzenia swych podejrzeń. Ani Tilraene, ani ów nieszczęsny człowiek nie wiedzieli o co w tym wszystkim chodzi i dlaczego spotkało ich to, co ich spotkało. Dlatego właśnie, choć z uwagą badał myśli rusałki, nie znalazł w nich niczego, co mogłoby świadczyć o zdradzie.
Teraz już wiedział.
Był niemal pewny.
Potwierdzenie pokoju okazało się zapowiedzią wojny, w której pierwszą bitwę przegrał, zanim zdążył się zorientować, że do niej doszło.
Nie mógł tak tego zostawić. Nie mógł się poddać.
Musiał wyrównać rachunki.
Z tą myślą, wciąż jeszcze wściekły na siebie samego, zawrócił i skrył się w gęstym lesie.

*

Konni zatrzymali się nieopodal studni. Dwóch zbrojnych zeskoczyło z wierzchowców i ruszyło między chaty. Wąsaty oficer lustrował teren przenikliwym spojrzeniem.
– Co tu się stało? – spytał jego zastępca, cieszący się poparciem pana z Driellen młodzik, któremu ledwo co wąs się sypnął. – Bandyci?
– To nie bandyci – odparł oschle oficer.
Po tym, co widział w Sivre, myślał że nic go już nie zaskoczy.
Mylił się.
– Zabiły ich pszczoły! – krzyknął jeden z żołnierzy, podbiegając do miejsca, w którym czekali. – Ale co mogło je tak rozwścieczyć…
– Pogrzebać zabitych – przerwał mu bezceremonialnie oficer. – I rzeknij no pozostałym, że jak kto pytał będzie, mieszkańców Sivre i Nivall pomordowali zbójcy.
– Ale…
– Wykonać!
– A, zapomniałbym…
– Tak?
– Jest coś jeszcze. W tej chacie, o tam, jeden się powiesił u stropu. Musiał chyba przeżyć atak.
– Pewnie tak było – odrzekł oficer. – Ale to już bez znaczenia, pochować z resztą.
– Tak jest.
Żołnierz oddalił się pośpiesznie.
– Czy nie mówiliście wcześniej, że to nie… – młodzik miał własne wątpliwości.
– Co mówiłem, to jedno, co mówić innym należy, to już oddzielna sprawa – odrzekł oficer, spoglądając na niego. Tamten wciąż nie wydawał się rozumieć, w czym rzecz.
– Przyjdą nowi osadnicy – rzekł po krótkiej przerwie dowódca. – Pan z Driellen już o to zadba, ale lepiej żeby się nie rozniosło, że okolicznych bartników pszczoły zabiły, nie sądzisz? Kto wtedy chciałby tutaj zamieszkać i przejąć ich obowiązki?
– A, no chyba, że tak – odrzekł młody.