niedziela, 4 stycznia 2015

CZŁOWIEK Z PÓŁNOCNEGO LĄDU - CZĘŚĆ 1

Świst wiatru zagłuszał wypowiadane słowa. Bjorn obejrzał się w stronę towarzysza, chcąc się upewnić, czy ten wołał rzeczywiście, czy może to tylko słuch spłatał mu figla. Poprawił futrzany kołnierz i ustawiając się plecami do wiatru, zawołał.
- Mówiłeś coś!?
Fingein szedł ku niemu, rozkładając bezradnie ręce. Kilka kroków za nim, niknęła w śnieżnej zawierusze sylwetka trzeciego mężczyzny.
- Co?! – wrzasnął opatulony ciężkim płaszczem czarnobrody, przecierając zasypane śniegiem oczy. Bjorn machnął tylko ręką, odwrócił się i poszedł prosto przed siebie. Warstwa leżącego na lodzie śniegu nie była jeszcze zbyt głęboka, wciąż można było iść stosunkowo szybko i nie wkładając w to większego wysiłku. Gdyby nie ten wiatr…
Czas naglił.
Bjorn zdawał sobie z tego sprawę doskonale. Od napaści na wioskę minęły zaledwie dwie godziny. Wszystko stało się szybko, niemalże w mgnieniu oka kilka chat stanęło w ogniu, a napastnicy zniknęli tak samo nagle, jak się pojawili. Nim ktokolwiek zdążył zareagować, uszli w las, dając mieszkańcom nadbrzeżnej osady możliwość gaszenia swych domostw. Chata Bjorna także płonęła, ale on jej nie ratował. Miał nieporównywalnie większe zmartwienie, które sprawiło, że nie zastanawiał się nad tym, co należy czynić. Opuścił wioskę. Fingein i Snaevarr, bracia jego żony, poszli za nim.
Nim jeszcze zawierucha rozpętała się na dobre, ślady uciekających poprowadziły ich przez las, nad sam brzeg zamarzniętej cieśniny. O tej porze roku do przejścia na kontynent nie potrzeba było łodzi. Napastnicy wiedzieli o tym. Musieli zresztą pochodzić z drugiego brzegu, gdyż tam właśnie wracali.
A z nimi co najmniej trzy porwane kobiety. W tym i Raegiahl.
Na myśl o niej przyspieszył kroku. Nie oglądał się za siebie, nie myślał o z trudem za nim nadążających towarzyszach. Wiedział, że im także zależy, wiedział też, że nie aż tak, jak jemu. Gdy okazało się, że przyjdzie im iść na południe, wyczekiwał tylko chwili, gdy któryś z nich zechce zrezygnować.
Wiatr zacinał bezlitośnie. Policzki drętwiały z zimna.
Nie sposób już było trzymać się śladów, ale spodziewał się, że ścigani obiorą najkrótszą, możliwą drogę, która zaprowadzi ich na Północny Cypel. Zapewne w leżącej na nim osadzie poszukają schronienia przez zamiecią, a gdy tylko pogoda się poprawi, ruszą dalej.
Musiał ich dopaść wcześniej.
- Bjorn! Czekaj! – wołał młodszy ze szwagrów, Fingein.
Nie zareagował. Parł wciąż naprzód, nie oglądając się. Przebycie cieśniny pieszo, w dobrych warunkach zajmowało około godziny. Przy takiej pogodzie czas ten mógł się znacznie wydłużyć, szczególnie gdyby pomylił kierunek marszu. Koncentrował się więc na tym, by go nie zgubić, o tym co będzie później, nie myślał.
- Bjorn!
Głos dobiegał z większej niż jeszcze przed chwilą odległości. Fingein nie nadążał za nim, co zresztą nie dziwiło go wcale. Choć do młodzików już od dawna się nie zaliczał, Bjorn siłą i wytrzymałością górował nad pozostałymi mieszkańcami osady zdecydowanie.  Potężnie zbudowany, wielki niczym góra brodacz o płowych włosach, samym swoim wyglądam wzbudzał respekt, a ci, którzy go znali, wiedzieli dobrze, że w pewnych okolicznościach potrafi być nawet groźniejszy, niż by się mogło wydawać. Tego popołudnia, miała miejsce właśnie tego rodzaju sytuacja. Fingein i Snaevarr zdecydowali się mu towarzyszyć, wierząc zapewne, że jeśli ktoś byłby w stanie odbić uprowadzone kobiety z rąk napastników, to tylko i wyłącznie on. Teraz jednak sił im najwyraźniej zaczynało brakować, a on nie był przekonany, czy warto na nich czekać.
Zatrzymał się i obejrzał za siebie. Sylwetka Fingeina zarysowała się pośród zawiei. Posłał mu pytające spojrzenie.
- Snaevarr nie da rady – powiedział dysząc ciężko czarnobrody – ja zresztą też resztką sił już ciągnę. Musimy zwolnić.
- Zwolnijcie więc – odparł ponuro – nieść was nie będę, a waszej siostrze powiem, że wam tchu zabrakło i musieliście jej ratowanie odłożyć na później.
- Miejże litość, człowieku! Jeśli my nie możemy iść szybciej to i ci, których ścigamy z pewnością nie mogą. Dopadniemy ich. Jeśli nie za dnia, to nocą.
- Śnieg ślady zasypie – odrzekł Bjorn – a jeśli nie pójdą tam, gdzie myślę, że pójdą, wtedy szukaj wiatru w polu. Odpocznijcie, jeśli musicie. Ja idę do Froeve. Tam o mnie pytajcie.
To powiedziawszy wznowił marsz, narzucając sobie tempo, które wymagało odeń zmobilizowania wszystkich sił jakie mu jeszcze pozostały. Dłoń zacisnął na rękojeści zawieszonego u pasa szerokiego miecza, drugą chwycił za przecinający mu pierś skórzany pas, na którym zawieszoną miał okrągłą, wzmocnioną stalowymi okuciami tarczę. Nie miał czasu na przygotowanie się do drogi. Prowiantu nie wziął ze sobą żadnego, tylko broń i sakiewkę. Liczył na to, że jej zawartość będzie wystarczająca.
Biegł przez lodowe pustkowie, na próżno wypatrując znajomego kształtu wzgórz leżących po drugiej stronie cieśniny. Biała zasłona spowijała świat, pod podeszwami masywnych butów, trzeszczał śnieg. Towarzysze musieli zostać daleko w tyle. Nie tracił już czasu na oglądanie się za nimi. Nie spodziewał się, że tak szybko opadną z sił i nie był pewien, czy w ogóle ich jeszcze zobaczy. Nie zdziwiłby się wcale, gdyby dali sobie spokój i zrezygnowali.
On jednak tego uczynić nie mógł.
Raegiahl…
Oddychał szybko i ciężko, serce tłukło mu się w piersi i patrząc na wprost, zdało mu się, że ujrzał jej twarz formującą się z sypiącego z nieba śniegu. Przyspieszył, choć sił mu zaczęło brakować i już w chwilę później musiał na powrót zwolnić. Jakiś ciemny, podłużny kształt zamajaczył mu przed oczami. Z każdym kolejnym krokiem upewniał się w przekonaniu, że ma przed sobą postać ludzką, leżącą na lodzie, twarzą do dołu. Zatrzymał się tuż przy niej.
Gdy się nachylił, przez głowę przemknęła myśl, którą szybko od siebie odepchnął. Zgodnie z nią jednak, to rzeczywiście była kobieta. W przeciwieństwie jednak do Raegiahl, włosy miała proste i ciemne. Obrócił ją i zacisnął zęby.
Od lewego uchu, przez policzek i nos ciągnęła się głęboka, pokryta kryształkami lodu rana. W otwartych oczach zastygł wyraz przerażenia.
- Naeglinn – wyszeptał – śpij spokojnie.
Podniósł się i rozejrzał, chcąc ustalić właściwy kierunek. Wydawało mu się, że dostrzegł w słabnącej nieco zawiei ciemny zarys wzgórz i ruszył w tym kierunku. Szybko upewnił się, że miał rację.
Północny Cypel ciągnął się w poprzek cieśniny na długości blisko czterystu metrów. W połowie tej odległości znajdowała się licząca zaledwie siedem chat rybacka wioska Froeve. Ku niej skierował swe kroki, licząc na to, że znajdzie tam to, czego szuka, lecz z każdą chwilą coraz większe go ogarniało zwątpienie. Martwa twarz Naeglinn, jego kuzynki, której mąż nie tak dawno zmarł wskutek niefortunnej rany odniesionej w trakcie polowania, wciąż stała mu przed oczami. Osierociła dwoje dzieci i ktoś będzie się teraz musiał nimi zająć. On sam nie miał nikogo poza Raegiahl, a teraz i ją mógł utracić.
Do wioski zbliżał się, czując narastający w nim gniew. Nie ujrzał ani żywej duszy, wszyscy musieli skryć się w chatach. Dłoń w futrzanej rękawicy trzymał zaciśniętą na rękojeści. Jego błękitne oczy lustrowały okolicę w poszukiwaniu jakiegokolwiek śladu bytności ludzi, których szukał.
Na progu jednej z chat ujrzał owiniętego płaszczem starca w futrzanej czapie. Ten cofnął się z obawą w oczach. Bjorn skierował się ku niemu, unosząc dłoń w przyjaznym geście.
- Witaj, Isgeir – powiedział.
Na dźwięk swego imienia starzec wyraźnie się uspokoił i wyszedł o dwa kroki przed chatę.
- Bjorn Krignarsson? – zapytał, przyglądając się przybyszowi niepewnie – oczy mnie już zawodzą ostatnimi czasy, ale chybam się nie pomylił.
- To ja.
- Myślę, że powód twej wizyty mnie nie zaskoczy – powiedział Isgeir.
- Są tutaj? – spytał Bjorn.
- Byli – odrzekł starzec – krótką zaledwie chwilę. Spierali się głośno o to, czy zatrzymać się i przeczekać śnieżycę, czy też iść dalej. Pościgu się obawiali.
Bjorn zmarszczył czoło. A więc nie będzie tak prosto.
- Były z nimi kobiety?
- Widziałem dwie, prowadzone na powrozie, przytroczonym do siodła tego, którym im przewodził. Reszta była pieszo.
- Wiesz dokąd poszli? – spytał Bjorn z nadzieją w głosie.
Stary skinął głową.
- Brzegiem, na wschód. Jeden wspominał coś o targu w Zavarq.
Wszystko się zgadzało. W Zavarq można było kupić i sprzedać wszystko, niezależnie od tego, co miało w tej sprawie do powiedzenia prawo. Właściwie to w Zavarq o czymś takim jak prawo nikt nie słyszał. Liczyły się pieniądze. Nic ponadto.
- Potrzebuję żywności – powiedział Bjorn – ruszyłem tak szybko jak mogłem, nie było czasu się przygotować.
- Nie mów mi Bjornie, że wśród tych kobiet…
- Tak, Isgeir. Odebrali mi ją, ale co zabrali, zwrócą z nawiązką.
- Nie wątpię. Może przyda ci się jeszcze wiedzieć, że ten ich wódz bliznę miał na policzku paskudną, właściwie rzec by można, dziurę. A wołali go Mercraed. Jedzenia ci zaraz damy, tym się nie martw.
- Mam pieniądze – rzekł Bjorn.
- Tym się nie martw – powtórzył Isgeir – znałem ja ojca twojej Raegiahl. Będę się modlił o jej bezpieczny powrót.
To powiedziawszy wszedł na powrót do chaty, zapraszając Bjorna do środka. Gość wszedł więc za nim i zatrzymał się przy samych drzwiach. Gdy tylko starzec z pomocą żony, oraz drugiej, znacznie młodszej kobiety przygotowali dlań pakunek z jedzeniem, zebrał się szybko i podziękowawszy za pomoc, miał już ruszać, gdy wtem o czymś sobie przypomniał.
- Gdyby z północy przybyli tu bracia Raegiahl – rzekł do starca – powiedz im gdzie mogą mnie znaleźć.
- Powiem na pewno – odrzekł stary.
Bjorn skinął mu lekko, po czym nie oglądając się więcej, ruszył brzegiem, prosto na wschód.
Wiatr nie ustawał.