piątek, 19 grudnia 2014

PROLOG

PROLOG


Najpierw dał się słyszeć dźwięk łamanych gałęzi, krzyki, rżenie koni. Potem sylwetki jeźdźców pojawiły się między drzewami, rozległo się głośne szczekanie. Mieszkańcy lasu, zaniepokojeni nagłym zamieszaniem rzucili się do ucieczki. Ptaki z krzykiem zerwały się do lotu, drobne zwierzęta, które miały taką możliwość, zaszyły się w swych norach, wiewiórki śmignęły ku górze, ku koronom drzew. Dziki, kręcące się u podnóża wielkiego dębu, ruszyły pędem w przeciwnym kierunku od tego, z którego nadchodziły niepokojące dźwięki. I pora ku temu była najwyższa. Myśliwi już je dojrzeli, rozległ się dźwięk rogu i jeden za drugim, kolejni jeźdźcy wychynęli z gęstwiny wpadając na polanę. Psy poszły przodem, konni za nimi, jeden, drugi, trzeci… Zamieszanie nie sprzyjało ich zliczeniu. Większość z nich przemknęła przez polanę nie zatrzymując się ani na chwilę. Dopiero ostatnia trójka,  poruszająca się znacznie ostrożniej, dała mieszkańców lasu okazję, na uważniejsze im się przyjrzenie. Dla wiewiórek nie miało większego znaczenia, że wśród nich znalazły się osoby z całej grupy znacznie się wyróżniające. Szczególnie dwoje spośród nich, mężczyzna i kobieta. Jeździec, czterdziestoletni, postawny wąsacz o gęstych, ciemnych włosach, na czole nosił stalową obręcz zdobioną precyzyjnie naniesionym wzorem. Ubiór jego, na który składał się bordowy płaszcz, zdobiony złotymi ćwiekami kaftan, spodnie skrojone do jazdy konnej i sięgające kolan buty wyszywane złotą nicią, wskazywał w sposób nie budzący wątpliwości na wysokie pochodzenie. Podobnie sprawa się przedstawiała w przypadku jego towarzyszki. Kobieta mogła mieć lat dwadzieścia kilka, czarne włosy nosiła upięte w złocistej siateczce, a cały jej strój nie przystawał zbytnio do charakteru wyprawy, będąc nieco nazbyt wytworny. Zdawała się pełnić rolę wyłącznie ozdoby u boku, jak można było przypuszczać, męża. W tej roli sprawdzała się zresztą doskonale. Gładka cera, proporcjonalna twarz o regularnym zarysie, pełne usta, nos leciutko zadarty i duże, zielone oczy, wszystko to sprawiało, że mało kto zatrzymawszy na niej wzrok był w stanie szybko go oderwać. Mimo to wąsacz zdawał się nie zwracać na nią zbytniej uwagi. Pochłonięty polowaniem, wypatrywał swych ludzi, którzy zniknęli wśród zarośli na drugim końcu polany. W końcu zawołał:
- Dalej Kaslanie, nie traćmy czasu, naprzód! – i ruszył z kopyta.
Trzeci z jeźdźców miał sięgające ramion, kasztanowe włosy, starannie przystrzyżoną brodę i strój o wiele mniej wykwintny, choć starannie wykonany, mocny, szyty z myślą nie o zamkowych komnatach, a o końskim siodle. Przez plecy przewieszony miał cisowy łuk i zdobiony jasną skórą kołczan, pełen strzał. Ten zdawał się bardziej zatroskany o towarzyszącą im kobietę. Znajdowało to swe odzwierciedlenie tak w zaniepokojonym spojrzeniu jak i słowach, którymi odpowiedział:
- Wszyscy poszli przodem panie, a służba została daleko w tyle. Przed nami teren niepewny, pani Andrea powinna jechać ostrożnie. Czy mam z nią zostać?
Wąsacz obejrzał się, spojrzenie miał groźne, surowe.
- Potrzebuję cię. Zwierzyna wypłoszona, służba wkrótce tu będzie – i zwracając się ku kobiecie dodał – zaczekaj tutaj, na polanie. Będziesz bezpieczna.
Kaslan zacisnął usta, rzucił kobiecie pytające spojrzenie.
- Zaczekam. Ruszajcie. – odpowiedziała przyjemnym, dźwięcznym głosem.
Wąsacz popędził konia, nie oglądając się. Kaslan niechętnie ruszył za nim. Gdy zniknęli w zaroślach, na polanie została tylko samotna kobieta na białym koniu. Dźwięki zakłócające spokój lasu oddalały się. Po chwili dał się słyszeć, z początku jakby nieśmiały, śpiew co odważniejszych ptaków. Andrea rozejrzała się. Wokół niej szumiały drzewa. Ich gęste, rozłożyste korony przesłaniały niebo nawet tu, na polanie. Wysoko stojące słońce przeświecało przez nie, a że wiał wiatr i gałęzie wciąż były w ruchu, światło migotało, chwilami rażąc podniesione ku słońcu oczy. Przez chwilę Andrea, młoda żona hrabiego Adrewalda z Enk poczuła ogarniający ją spokój. Nie zdążyła nawet pomyśleć o tym, że oto jest sama pośród kniei, w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą roiło się od dzikiej zwierzyny, także tej niebezpiecznej. W tej właśnie chwili zapomniała o całym świecie i czuła się wolna. Wystarczyło tylko popędzić konia. Pognać gdzieś w bok, z dala od kierunku, w którym podążyli mąż, Kaslan i reszta myśliwych. Zapomnieć o wszystkim, pomknąć przed siebie, poczuć wiatr we włosach…
Zerwała złocistą siateczkę, potrząsnęła głową rozrzucając swe bujne, czarne włosy. Jeszcze chwila, dwie chwile, zaraz będzie tu służba, zaraz do niej dołączą. Zacznie się usługiwanie, dopytywanie czy aby jej czego nie trzeba, potem wróci mąż. Z upolowaną zwierzyną, tryumfalnie. Potem pojadą na zamek, uczta, wino będzie się lało strumieniami, grajkowie i trubadurzy na chwilę pomogą zapomnieć o tym jak dalekie jest jej życie od tej wymarzonej wolności, a potem on przypomni jej, gdzie jej miejsce i…
Z zadumy wyrwał ją jakiś szelest w pobliskich krzakach i zaraz potem głośny ryk, gdy potężny odyniec wypadł spośród zarośli, ledwie kilka kroków od niej. Skąd się wziął? Nie było czasu na zastanowienie, koń zarżał przeraźliwie, stanął dęba, po czym rzucił się w las. Straciła równowagę, ale nie spadła. Zacisnęła dłonie na wodzach, przywarła do grzbietu zwierzęcia, chwytając się ręką jego szyi i zacisnęła oczy gdy gałęzie smagnęły ją po twarzy. Poczuła krew na policzku i ustach. Biała klacz mknęła między drzewami, a Andrea mogła myśleć tylko o tym, by próbować się utrzymać. Na myślenie o niczym innym nie było czasu. Znowu poczuła gałęzie, potem koń gwałtownie zakręcił, przed oczami mignęły jej świetlne refleksy na powierzchni jeziora, przybrzeżne zarośla, usłyszała plusk wody pod kopytami, poczuła, że wodze wyślizgują się z dłoni…
Nagle znalazła się w powietrzu.
Ręce na próżno szukały czegokolwiek, czego można by się chwycić. Sekundę później z głośnym pluskiem wpadła do płytkiej wody, płosząc pływające w pobliżu dzikie kaczki, które nie omieszkały tego faktu skomentować głośnym, wyraźnie niezadowolonym kwakaniem.
Po chwili oparła się na rękach, dźwigając się do pozycji klęczącej. Policzek piekł, lewa ręka bolała. Woda sięgała jej ledwie do połowy uda, gdy tak w niej klęczała. Pomyślała, iż chyba należy się cieszyć, że nie skończyło się to gorzej. Rozejrzała się, próbując ustalić gdzie jest i w którą stronę powinna się teraz udać. W okolicy było tylko jedno jezioro, lecz było ono ogromne, a jego linia brzegowa nieregularna. O ile zgubić się nie powinna, to już kwestia tego, ile czasu zajmie jej odnalezienie myśliwych pozostawała otwarta, a ewentualność samotnego powrotu nie zdawała się już zbytnio kusząca. Jej niedawna myśl o tym, jak to może uciec i być wolna, nagle zaczęła jej się jawić jako rzecz całkowicie absurdalna. Jako wybór, którego nigdy nie mogłaby dokonać i w żaden sposób nie zmieniał tego ani wiatr we włosach, ani słońce na twarzy.
Teraz chciała być odnaleziona.
Jej wzrok szukał wśród porastających brzeg jeziora zarośli, kogokolwiek spośród myśliwskiej wyprawy. Czy byłby to mąż, czy ktoś ze służby, a już najlepiej Kaslan Hilfiker, łowczy na hrabiowskim dworze. Teraz przy nikim innym nie czułaby się bezpieczniej i widok nikogo innego nie ucieszyłby jej bardziej.
Jednak na próżno wypatrywała i nasłuchiwała jakichkolwiek znaków obecności myśliwych. Zaczęła się zastanawiać, jak długo trwała ta szalona jazda. Co prawda chwile, gdy rozpaczliwie walczyła o utrzymanie się na końskim grzebiecie dłużyły jej się w nieskończoność, lecz nie wierzyła by mogło być  to więcej niż kilkanaście sekund.
Koń, pomyślała, zniknął gdzieś.
Podniosła się i wolnym krokiem ruszyła w stronę odległego o kilkanaście kroków brzegu, wypatrując zarówno tych, których znaleźć chciała jak i tego wszystkiego, na co wolała by się w leśnych ostępach nie natknąć. Jej suknia nasiąkła wodą, co znacząco utrudniało jej poruszanie się po tej płyciźnie, ale odrobina wysiłku wystarczyła, by postawić stopy na nie do końca suchym, bo nieco błotnistym, ale przynajmniej sprawiającym wrażenie bezpiecznego lądzie. Wzięła głęboki oddech, rozejrzała się chcąc zdecydować, dokąd iść, po czym uznała, że dobrym pomysłem będzie zawołać.
- Pomocy! Jest tu kto?! Kaslanie!
Zamilkła i nasłuchiwała odpowiedzi. Dostała ją nie stąd, skąd się spodziewała i tym bardziej nie od tego, kogo by chciała usłyszeć.
- Ktoś tu jest, piękna pani.
Głos był niski, brzmiał dziwnie, chłodno i nieprzyjemnie. Niemal ją sparaliżował. Przez chwilę nie wiedziała, czy chce się obejrzeć i przekonać kim jest tego głosu właściciel. Tylko przez chwilę.
Obejrzała się i zobaczyła.
Stał jakieś dziesięć kroków dalej, po kolana w wodzie. Wyższy o głowę od niemal każdego mężczyzna jakiego znała. Jego włosy, czarne, bujne, mokre, splątane z wodorostami, zwisały mu do pasa. Był bardzo szczupły, a w jego gładkiej, pozbawionej zarostu twarzy dominowały wielkie, żółtawe oczy. Jego skóra miała wyraźnie zielonkawy odcień. Był zupełnie nagi.
Krzyknęła głośno, krótko, cofając się i potykając o fałdy sukni. Usiadła w błocie. Nieznajomy, stwór, coś, sama nie wiedziała jak o tym myśleć, przekrzywiło głowę i zmrużywszy wielkie oczy, przypatrywało się jej uważnie.
- Spokojnie – odezwał się ten sam, zimny, nieprzyjemny głos.
O spokój było teraz ciężko. Zdała sobie sprawę, że nie ucieknie, na pewno nie w tym stroju. Pozostawało więc liczyć na to, że ktoś się zjawi, by wybawić ją z opresji. Trzeba było dać temu komuś czas. Jak najwięcej czasu. Chwilę trwało nim opanowała się na tyle, by coś powiedzieć.
- Kim jesteś?
Wiedziała dobrze, że ma przed sobą istotę należącą do rasy, którą mieszkający nad jeziorem ludzie straszyli dzieci. Rasy o której krążyło wiele opowieści, rasy, której istnieniu mieszkańcy większych miast często nie dawali wiary. Jak widać niesłusznie. 
- Narreweid, do usług – odpowiedział stwór, jednocześnie postępując krok do przodu – witaj w moim domu.
- Domu? – odpowiedziała pytaniem, nie mogąc wymyślić niczego innego.
- Tak. To – wskazał ręką rozpościerające się za jego plecami wody wielkiego jeziora – to mój dom. Można by rzec, moje królestwo.
- Koń mi się spłoszył, już mnie szukają, pozwolisz, że się oddalę.
Obcy uśmiechnął się lekko, mrużąc oczy w słońcu.
- Jeśli tego sobie życzysz…
Zdała sobie sprawę, że nieznajomy mówi nie poruszając ustami, a tym dziwnym czymś w jego głosie był fakt, że rozbrzmiewał on nie w jej uszach, lecz w umyśle. Znowu postąpił dwa kroki ku niej i spojrzał jej w oczy, otwierając szeroko swoje.
- Przecież nie chcesz odejść.
Chciała zaprzeczyć, ale coś mąciło jej myśli i sama już nie wiedziała, czy to, co usłyszała było jego słowami czy może jej własną myślą. Wielkie oczy stwora wpatrywały się w nią i z każdą chwilą strach coraz bardziej ustępował. Przestała myśleć o Adrewaldzie, Kaslanie i kimkolwiek innym. Wodnik podszedł do niej, wyciągnął swe długie ręce, chwycił ją za ramiona i podniósł nie przestając wpatrywać się w jej oczy.
Potem poniósł ją przez wodę w kierunku pobliskich szuwarów.

*
     
Caslan biegł przez las, mijał drzewa, przedzierał się przez zarośla. Co chwilę zatrzymywał się, rozglądał uważnie i nasłuchiwał, szukając czegokolwiek, co wskazało by mu właściwy kierunek. Tylko chwila wystarczyła, a po Andrei nie zostało śladu. Służba jej nie znalazła, zniknęła z polany i hrabia czym prędzej zarządził poszukiwania. Teraz się przejął, pomyślał Caslan. Teraz, gdy diabli wiedzą co się stało. Wolał szukać sam, rozejrzał się po polanie, wybrał kierunek, wkrótce trafił na ślady kopyt. Wiedział, że to te właściwe, koń miał oznaczone podkowy. Większość szukających rozesłał w inne strony, tylko by mu przeszkadzali, zadeptali by trop, a pożytku i tak by z nich nie miał. Ze sobą wziął tylko dwóch tropicieli, którym wkrótce kazał sprawdzić teren po obu stronach obszaru, który sam sobie obrał za teren poszukiwań. Przemieszczał się ostrożnie, uważnie lustrując wzrokiem tak grunt jak i wszystko, co go otaczało. Podpowiedź mogła znajdować się wszędzie, musiał więc zachować czujność. W końcu trafił na ślady kopyt wiodące prostopadle do tych, za którymi szedł. Jedne i drugie należały do tego samego konia, z czego wywnioskował, że ten musiał zatoczyć koło. Pozostawało pytanie czy iść za świeższym tropem, czy też przebyć całą trasę, jaką przebył koń na wypadek gdyby się okazało, że Andrea została zeń zrzucona gdzieś wcześniej. Rozwiązanie problemu pojawiło się samo. Usłyszał rżenie konia gdzieś nieopodal. Przyspieszył, kierując się w tę stronę z której dobiegło i rozgarnąwszy zarośla stwierdził, że stało się to czego się obawiał. Koń zgubił jeźdźca i co za tym szło, trzeba było przejść się po śladach badając całą drogę jaką przebył.
- Pani Andreo! – zawołał w nadziei, że poszukiwana jest gdzieś blisko i być może go usłyszy – Andreo!
Odpowiedziały mu wyłącznie odgłosy lasu.
Wziął konia za uzdę i zawrócił, po czym ruszył tropem, którym szedł wcześniej. Jego zwyczajny spokój i opanowanie gdzieś się ulotniły, gdy zdał sobie sprawę, że może nie znaleźć jej żywej. Szedł szybko. W końcu ujrzał między drzewami jezioro, usłyszał coś i zatrzymał się. Pogładził konia po pysku, by go uspokoić i zaczął nasłuchiwać. Po chwili dobiegło go coś, co mogło być kobiecym krzykiem. Zostawił konia w zaroślach i ruszył w kierunku, z którego dochodził ten dźwięk. Zatrzymał się na linii drzew i rozejrzał po okolicy. Próbował złowić jakikolwiek odgłos, nie zaliczający się do szerokiej gamy, słyszalnych w tej chwili dźwięków, wydawanych przez liczne, latające nad jeziorem ptactwo. Na próżno. Zatrzymał wzrok na pobliskich szuwarach i zamarł.
Przedzierała się przez nie wysoka, humanoidalna postać o sięgających powierzchni wody kudłach splątanych z wodorostami i nienaturalnym kolorze skóry. Nie to jednak było w tej chwili dla Kaslana najważniejsze. Ważne było to, że ów dziwny stwór niósł na rękach nieprzytomną kobietę, w podartej sukni. Kaslan rozpoznał suknię, ale i bez tego miał całkowitą pewność, co do tego, kogo niesie dziwadło. Zdjął z pleców łuk, nałożył strzałę na cięciwę i przystanął przy drzewie obserwując. Z tej odległości wiedział, że trafi. Problem w tym, czy trafi tak, by od razu zabić. A jeśli nie? Co wtedy zrobi to coś? Sposób w jaki niesie Andreę wskazywał na to, że wciąż żyła. I to w tej chwili było najważniejsze. Zapewnić jej bezpieczeństwo. Nic innego się nie liczyło.
Napiął łuk.
Stwór zatrzymał się parę kroków od brzegu, w sięgającej po kostki wodzie. Potem przeszedł jeszcze parę kroków, pochylił się i delikatnie złożył swoje brzemię na samym brzegu. Rozejrzał się, a łucznik cofnął się o krok i schował za drzewem. Miał przed sobą wodnika, istotę której przypisywano nadzwyczajne zdolności. Nie mógł mieć pewności czy będzie go w stanie zabić, postanowił więc uciekać się do przemocy tylko wtedy, gdyby stwór nie dał mu wyboru.
Wodnik spojrzał raz jeszcze na leżącą Andreę. Następnie obrócił się i po kilku krokach rzucił się w wodę, znikając pod powierzchnią. Kaslan odczekał jeszcze chwilę, wyszedł zza drzewa i podbiegł do leżącej na brzegu kobiety. Pochyliwszy się nad nią, odetchnął z ulgą. Żyła. Kiedy tylko uniósł jej głowę i wymówił imię, otworzyła oczy.
Słońce wciąż było wysoko i jego promienie sprawiły, że musiała je zaraz przymknąć. Łucznik przesunął się tak, by dać jej trochę cienia. Spojrzała na niego wzrokiem, z którego wyczytał zdziwienie i zaskoczenie.
- Co się stało? – spytała.
- Chyba ja powinienem o to pytać – powiedział łucznik, uśmiechając się.
Nadal zachowywał czujność, wciąż mając na oku kierunek, w którym oddalił się wodnik.
- Koń…koń się spłoszył i…i…
Widać było, że próbuje sobie przypomnieć, ale bezskutecznie.
- Zrzucił cię na brzegu, leżałaś tu, gdy cię znalazłem.
Kaslan nie umiał kłamać, ale tym razem nie wzbudził podejrzeń, gdyż Andrea była wciąż zbyt mocno oszołomiona, by zauważyć, że nie mówi wszystkiego. Chciał jej powiedzieć o tym, co widział, lecz coś podpowiadało mu, że być może lepiej dla niej będzie nie wiedzieć. I postanowił zachować to dla siebie, przynajmniej do czasu, gdy zajdzie potrzeba, by się tą wiedzą podzielić.
Gdy już oprzytomniała do końca, pomógł jej wstać i przyprowadził konia. Potem pomógł jej na niego wsiąść, po czym poprowadził go poprzez knieję aż do polany, na której czekał już hrabia ze swymi ludźmi. Na widok odnalezionej nie okazał zbytnich emocji. Podjechał wolno, mierząc ją wzrokiem, po czym zapytał, kierując swe słowa bardziej do łowczego, niźli do żony:
- Cóż to się stało?
- Koń poniósł – rzekł Kaslan, a w gardle miał sucho – dziękować bogom, że pani cała i zdrowa.
- Bogom – powtórzył hrabia – i temu, kto ją całą i zdrową na powrót do mnie sprowadził. Tyś Kaslanie jest człek bezcenny i niezawodny. Takiego mieć przy swoim boku to szczęście prawdziwe. Dziś będziemy pić za twoje zdrowie.
Łowczy skłonił się lekko, ale myślami był wciąż nad jeziorem i miał nieodparte wrażenie, że jeszcze długo nad nim zostanie.                          

poniedziałek, 8 grudnia 2014

W chwili obecnej, gdy już historia opowiadana liczy sobie przeszło 850 stron i zanosi się na kolejne kilkaset, przyszła pora, żeby co nieco z niej przedstawić światu, albo przynajmniej temu jego promilowi, który z jakiegoś powodu przejawi nią zainteresowanie. Póki co jedynie skrawki, urywki, także i takie, które nie wejdą w skład ostatecznej wersji, ale posłużyć mogą za swego rodzaju wprowadzenie do niej, albo i jej rozszerzenie.